Jezus Chrystus

(169 -styczeń2010)

Gdzie zaczyna się niebo

Agnieszka Salamucha

Miałam okazję spotkać się ze Wspólnotami Jerozolimskimi w Brukseli, na przełomie grudnia 2005 i stycznia 2006 roku. Zachwyciłam się piękną liturgią, spokojem i głębią ich modlitwy. Jedna z mniszek, Polka, powiedziała, że mogłabym pojechać do nich na indywidualne rekolekcje. Po powrocie do domu napisałam list – prośbę, na Wielkanoc dostałam odpowiedź: zapraszamy w lipcu do Paryża. Chcę wam opowiedzieć o tym doświadczeniu.

Światło i cień

Kiedyś po wyjściu z bazyliki Sacré-Coeur wybrałam „niewłaściwe” schody. Nagle znalazłam się na ulicy pełnej ludzi o ciemnej karnacji, w egzotycznych ubiorach, wśród sklepów i restauracji z wielkim napisem halal. Jakbym we śnie znalazła się w którymś z krajów Maghrebu. A potem dzielnice murzyńskie – łatwo na nie trafić, śledząc wystawy salonów fryzjerskich. Gdy będą się na nich pojawiać wyłącznie fotografie czarnoskórych pięknotek z włosami prostowanymi i pofarbowanymi na blond (co daje specyficzny, złotawy odcień) – oto jesteś u celu!

W północnych dzielnicach Paryża można kupić zieloną herbatę z kwiatami jaśminu, prosto z Chin. Worek goździków. Suszone figi. Jak na wschodnim targu, z tym, że kupuje się w specjalnym markecie, czasami nawet samoobsługowym. To nie jest podmalowany import dla turystów – do tych dzielnic turyści nie zaglądają. To jest towar dla tych, którzy jeszcze z ojczyzny pamiętają, jak co smakuje i wygląda.

Bałam się tam. Bałam się spojrzeń. W ich oczach widziałam siebie jako naiwną turystkę szukającą atrakcji, uważającą się za kogoś lepszego niż oni, słowem – zwierzynę łowną. Nie chcę powiedzieć, że oni tak na mnie patrzyli. To ja tak odczytywałam ich spojrzenia. Chociaż nikt mnie nie zaczepiał, nie okazywał wrogości.

W Paryżu „kolorowi” (dziwne słowo, przecież „biały” to też kolor) zamiatają ulice, pracują w publicznych toaletach, handlują torebkami, kwiatkami przy wejściu do metra. „Biali” tego nie robią. Francuz nie podejmie takiej pracy.

W innym świetle dostrzegam teraz rewolucję, którą wprowadziły nowo powstałe francuskie wspólnoty religijne. Bracia i siostry różnych narodowości i ras siadają razem, dzielą te same obowiązki, nie ma lepszych i gorszych. Jedni i drudzy niosą na sobie ciężar uprzedzeń i żalów, muszą świadomie przekraczać bariery. A te bariery są niczym żywopłot. Nie jak murek zbudowany z kamieni, drewniany płot, szlaban. One są wrośnięte w serce, od pokoleń.

W Paryżu zaczęłam modlić się o to, żeby Ruch Światło-Życie był międzynarodowy. Literalnie był już taki wówczas, ale chodziło o coś więcej: żebyśmy byli otwarci na siebie, żebyśmy przekraczali nasze granice, poznawali się nawzajem, uczyli od siebie, szanowali się – żebyśmy zaczęli myśleć o Ruchu w skali świata.

Pustynia

Gorąco. W wąskich ulicach umiera wiatr. Mieszkamy tuż obok Sekwany – to też nie pomaga. Średnia temperatura w Paryżu wynosiła tego lipca 34 stopnie Celsjusza. Sypiam pod prześcieradłem. Senne popołudnia. Duszny kościół. Każdego dnia podczas modlitwy zastanawiam się, czy ktoś nie zemdleje (nikomu się to nie przydarzyło). Siostry śmieją się: mówią, że to przeze mnie te upały, bo przecież chciałam wyjść na pustynię.

Moje życie codzienne rozgrywa się między dwiema ulicami – tą, na której mieszkam, i tą, przy której stoi kościół St. Gervais. Są jeszcze wieczory, gdy upał ustępuje. Idę wtedy nad Sekwanę, na zachód słońca, a potem pod Notre Dame, na Wyspę Świętego Ludwika. Wracam, gdy ciemności okryją moją ulicę.

Sekwana jest wąska, ale głęboka. Być może dlatego promienie zachodzącego słońca załamują się na jej falach w niepowtarzalny sposób. Rzeką płyną barki, autobusy wodne i statki wycieczkowe. Zakochani, kloszardzi, muzycy – amatorzy i profesjonaliści. Piosenki Edith Piaf. I wzbierająca tęsknota – za ludźmi, których kochasz najbardziej na świecie, za pięknem, które się nie kończy… Za Bogiem?

Nie wiem sama, co czuję do tego miasta.

Tablica upamiętniająca Robespierre’a, umieszczona na domu przy rue Saint-Honoré, jest prawie niezauważalna z powodu markiz nad wystawami sklepów. Może to i dobrze? Przypomniałam sobie scenę z filmu „Danton”, kiedy obok tych właśnie okien przejeżdżają skazańcy. W oczach stanęły łzy i modliłam się, stojąc jak idiotka i płacząc, podczas gdy tłumy maszerowały, turyści robili zdjęcia kolekcjom za szklaną szybą.

Może lepiej jest nie pamiętać? Bo kiedy się pamięta, nie ma miejsc neutralnych w Paryżu. Jeśli nie rewolucja, to komuna paryska, jakiś głód, jakiś mord, jakiś dramat. Tu stała gilotyna, a tam spalono templariuszy. Tu Maria Antonina oglądała nadziane na piki głowy swoich dwórek, a tu beztrosko się bawiła, nie zaprzątając polityką ślicznie ufryzowanej główki. Tu stały barykady w czasie studenckiej rewolty 1968 roku, a tam przymierali głodem impresjoniści.

Portret lilii

Kiedy przychodzę na modlitwę, widzę przed sobą – poza ołtarzem oraz piękną ikoną, przedstawiającą Chrystusa i świętych patronów Wspólnot Jerozolimskich – kilkadziesiąt mniszek, ubranych w jednakowe błękitne habity i białe chustki na głowach. Nie widzę ich twarzy, włosów, figur, dłoni, a jednak szybko uczę się je odróżniać. Jedna z nich, rodem z Afryki, ma welon uszyty ze specjalnego, niegniotącego się materiału. Porusza się jak księżniczka, tanecznym krokiem. Inna, Amerykanka, ma welon zazwyczaj wymięty. Trzecia specyficznie klęka, czwarta podczas modlitwy siedzi spokojnie, piąta – kręci się.

Najczęściej siedzę za postulantką Margueritte-Marie z Afryki. Ma głowę całą w warkoczykach i wspaniałą sukienkę do ziemi, tego kroju, w którym Afrykanki wyglądają prześlicznie, a Europejki – jak w worach pokutnych. Margueritte-Marie mówi tylko tymi językami, którymi ja nie władam. A jednak, kiedy półtora roku później znajdę się w Paryżu na liturgii, ona pozna mnie od razu, a ja ją. Bez pudła.

Zazwyczaj poznaje się czyjś wewnętrzny świat podczas rozmowy. Tu – wobec bariery milczenia – uczę się czytać z gestów, mimiki, spojrzeń. Na przykład siostra, która jest moim aniołem stróżem. Wysoka, korpulentna, gdziekolwiek wchodzi, obejmuje dany teren w posiadanie. Jak to w życiu bywa, jednych tym drażni, drugim daje poczucie bezpieczeństwa. I to się dzieje bez wypowiedzenia słowa!

Mieszkam w kamienicy ze starszą, filigranową Wietnamką i ognistą, rudowłosą Amerykanką. Wietnamka kocha porządek. Pisze ikony. Mówi dużo i tylko po francusku, nie zważając na moje rozpaczliwe „je ne comprends pas”. Zostawia mi w różnych newralgicznych punktach mieszkania instrukcje po francusku. Amerykanka jest mistrzynią w robieniu bałaganu. Jej imię oznacza lilię, i rzeczywiście przypomina wybujały, pomarańczowy kwiat.

Po inwazji Izraela na Liban (w lipcu 2006 roku) przez wiele dni jesteśmy świadkami bezbrzeżnego cierpienia jednej z sióstr pochodzenia arabskiego. Codziennie dzwoni do domu, sprawdza, kto (jeszcze) żyje. Jej piękne, czarne oczy są zapuchnięte od łez i bezsenności. Siostry okazują jej mnóstwo życzliwości, przeważnie bez słów. Codziennie modlimy się za Liban. Wieczorem podczas kolacji czytane są prasowe doniesienia z linii frontu. Jemy libańskie potrawy (siostry przywożą ze swoich krajów rodzime specjały, znalazłam kiedyś w spiżarni naszą swojską musztardę sarepską). Jesteśmy z nią.

Te siostry są jak ogród. Nie ma w nim dwóch identycznych kwiatów. Każda z nich, jak na prawdziwą kobietę przystało, nosi w sobie piękno. Światło Chrystusa Zmartwychwstałego odbija się na ich twarzach. Nie wierzycie? Obejrzyjcie ich zdjęcia w Internecie.

Czas na życie

Przed bardzo starym i ślicznym kościołem Saint-Severin kloszard z niezwykłym wdziękiem otwiera turystom drzwi, mówiąc „Bonjour” lub „Bon soir”. Kiedy uzbiera stosowną sumkę, kupuje sobie hamburgera i kawę z automatu, siada na murku, spokojnie konsumuje.

Wstyd się przyznać, ale obdarzyłam tego niegdysiejszego Belmondo jedynie najurokliwszym z uśmiechów. Jako przybysz z Europy Środkowej odżałowywałam każdego eurocenta. Ale pan się nie obraził. Zwłaszcza, kiedy zobaczył, że siedzę na sąsiednim murku, obok zaparkowanych motocykli, i pałaszuję zabrany z domu jogurt. Tak to bywa, gdy się nie jest Rockefellerem.

Już miałam odejść z tamtego miejsca, kiedy coś smyrgnęło opodal moich stóp. Myszka. Jej odwaga była bezprzykładna. Ciągły ruch, a ona postanowiła wykorzystać tę niedogodność jako atut. Gdzie ludzie, tam jedzenie dla myszki!

Wejście główne do swojej bazy miała przy jednym z motocykli. Nikt nie zagląda pod cudzy motocykl. A tam – myszkuje mysz. Okruszki, resztki hot doga albo bagietki, są na wyciągnięcie łapek. Cały sekret kryje się w tym, żeby wyskoczyć spod motoru, dobiec do zdobyczy, unieść w łapach, wrócić pod motocykl i – albo zjeść na miejscu, albo zanieść do norki. A wszystko szybko, niepostrzeżenie, żeby nikt nie zobaczył, ani człowiek, ani pies (zwłaszcza pies). Nie wiem, kto jeszcze prócz mnie widział tę mysz. Jedyną szansę miał właśnie ów kloszard, bo on „nie zaliczał” kolejnego zabytkowego kościoła w centrum Paryża, nigdzie się nie spieszył, miał czas, żeby patrzeć.

Wszystko jest łaską

Założyciel wspólnoty, Pierre-Marie Delfieux, okazuje się bardzo prosty w kontakcie osobistym, sympatyczny. Przywitał mnie wypowiedzianym po polsku pozdrowieniem „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”

Na stronie internetowej (http://jerusalem.cef.fr/index.php) można znaleźć jego wspomnienia początków wspólnoty. „Na początku byłem sam […] Po dziewięciu miesiącach było nas dwunastu braci, gotowych spróbować przygody. Miałem 41 lat. W uroczystość Wszystkich Świętych 1975 roku sprawowaliśmy mszę fundacyjną w sercu Paryża, w kościele św. Gerwazego. Rok później, w 1976, zakiełkowała wspólnota sióstr o takim samym charyzmacie. Następnego roku powstała pierwsza wspólnota świeckich. Wszystko następowało po sobie bardzo szybko. Pośród radości i doświadczeń, trudności i sukcesów, jak łatwo można to sobie wyobrazić. Wszystko jednak jest łaską! A tej nam nie zabrakło.”

Członkowie Wspólnoty z pewnością nie są aniołami na ziemi. Nie byłam świadkiem głośnych awantur ani cichych podgryzań, ale wiem, że żadne środowisko nie jest wolne od grzechu. Wiem też od sióstr, że konflikty i nieporozumienia są ich chlebem powszednim. Nie dziwi mnie to ani nie gorszy.

Bracia i siostry wspólnie sprawują świętą liturgię. Wspólnie podejmują różne posługi (poza tymi zarezerwowanymi dla prezbiterów). Wspólnie udzielają wiernym Komunii świętej, zawsze pod dwiema postaciami. Wspólnie też śpiewają, i to czterogłosowo, korzystając ze śpiewników zawierających nuty.

Raz w tygodniu odbywa się godzinna nauka śpiewu. To śmiesznie mało. Raz po raz wydobywają się z nas żałosne, kozie pobekiwania. Ale na liturgii śpiew brzmi przepięknie. Oczywiście, wiele śpiewów ma ten sam charakter, ponieważ napisano je w określonej konwencji, swoistej poetyce. Łatwo dostroić się, domyślić, jak należałoby zaśpiewać kolejną frazę. Mimo to dostrzegam w niezwykłej harmonii śpiewu coś więcej. Ludzie nie są w stanie stworzyć sobie nieba na ziemi, dlatego wierzę, że niebiańska harmonia śpiewu mnichów jest wspomagana przez Ducha, który też codziennie buduje na nowo miłość między nimi, mobilizując do nawrócenia i przebaczenia.

Futbol a życie duchowe

W niedzielę po obiedzie pojechaliśmy pod Orlean, do posiadłości wiejskiej o nazwie Magdala, użytkowanej przez Wspólnoty (niczego nie mają na własność). Oprócz mnichów, mniszek i nas, stażystów, była tam grupa rekolektantów, przeważnie młodych ludzi, z różnych krajów. Wieczorem oglądaliśmy na wielkim ekranie transmisję finału mistrzostw świata w piłce nożnej: mecz Francja-Włochy.

Zanim mecz się zaczął, wyciągnięto flagi, prażoną kukurydzę i owsiane ciasteczka, które przywiozła ze sobą zapobiegliwa siostra Niemka. W przerwach towarzystwo grało na trawie w piłkę – prym wiedli brat Kameruńczyk i postulantka Włoszka. Entuzjastycznym okrzykom nie było końca. Wygrali Włosi, ale w brzydkim stylu, więc zwycięstwo miało gorzki smak. Odśpiewaliśmy „Salve Regina” i poszliśmy spać.

Mnisi i mniszki oglądają mecz piłki nożnej, cóż za urocza scenka rodzajowa. A może obraz „drugiego dna”, jakie ma każda ludzka aktywność. Skoro Bóg stał się człowiekiem, nie ma czynności neutralnych. Trafnie i radykalnie ujął tę prawdę Czesław Miłosz:

„Jeżeli Bóg wcielił się w człowieka, umarł i zmartwychwstał,

Wszelkie ludzkie zajęcia są godne uwagi

Tylko w tym stopniu w jakim od tego zależą,

To znaczy zyskują sens przez to wydarzenie.

Powinno się myśleć o tym w dzień i w nocy,

Co dzień, latami, coraz mocniej i głębiej,

A już najbardziej o tym, że historia ludzkości jest święta

I każdy nasz uczynek jest jej częścią,

Zapisany na wieki, i nic nie przepada.

Ponieważ ród nasz został aż tak wywyższony,

Naszym powołaniem powinno być kapłaństwo

Nawet jeżeli nie nosimy liturgicznych szat.

A więc publiczne świadczenie na boską chwałę

Słowami, muzyką, tańcem i wszelkim znakiem”.

 

Więc gdzie zaczyna się niebo? W Paryżu, w klasztorze, na pustyni? „Królestwo Boże w was jest” (Łk 17,21). Kwitnij tam, gdzie cię zasadzono – w harmonii i spokoju albo w rozpaczliwej walce, pracując, bawiąc się, cierpiąc i umierając, byle dla Chrystusa. Ponieważ niebo zaczyna się w nas.