Czy jestem księdzem – i to wszystko, czy jednak jestem księdzem dla…?
Po paru pierwszych latach kapłaństwa zastanawiałem się nad trochę fałszywą alternatywą dotyczącą tego, jaki powinien być ksiądz. Wynikło to z rzuconego przez kogoś pytania, „co ksiądz taki markotny...?”. Zabolało, bo przecież kapłan powinien być radosny. A w tamtej sytuacji nie chodziło o smutek, tylko o zmęczenie. I właśnie wtedy postawiłem sobie pytanie o to, jakim księdzem chcę być.
Z jednej strony zobaczyłem księdza, który stara się solidnie robić to co do niego należy, to co wynika z dekretu biskupa i robi to całkiem dobrze. Msza, konfesjonał, kiedy wypadnie mu dyżur, dobrze przygotowana niedzielna homilia czy kazanie, w miarę solidnie przygotowana katecheza, obecność na spotkaniu z powierzoną sobie grupą parafialną, a do tego odpowiednia ilość snu, dzień wolny jako „dzień święty” wykorzystany na własny wypoczynek, pasje, hobby, podobnie latem miesiąc urlopu plus ferie… zawsze zadbany, elegancki, wypoczęty i uśmiechnięty.
Z drugiej strony inny ksiądz, zabiegany od rana do wieczora, starający się jak poprzednik zrobić wszystko tak jak trzeba, ale i odpowiedzieć na wszelakie „niestandardowe” potrzeby, jakie przynoszą ludzie, nowe okoliczności i wyzwania, z czasem coraz więcej, bo skoro pomaga to przychodzą następni i jeszcze inni. Nieustannie ktoś dzwoni, o coś prosi, o coś pyta, a pomiędzy tym wszystkim planowane kolejne akcje, zajęcia, wydarzenia. Dłuższa umówiona spowiedź, kierownictwo duchowe, spotkania z ludźmi z grup i te pozaobowiązkowe, ku budowaniu relacji. Znowu doby brakuje, no to pozostaje ten dzień niby wolny, a potem w wakacje jeszcze rekolekcje, zimą wyjazd z dzieciakami, z młodzieżą… I po paru miesiącach, latach, przeszywające pytanie: co ksiądz taki markotny?