ks. Stanisław Hartlieb 1920-2002

(119 -listopad -grudzień2002)

Świadectwa

Ks. Stanisław Hartlieb był wybitnym liturgistą. To wszystkim wiadomo. Gdy spróbowaliśmy zebrać trochę świadectw o Jego osobie, ukazało się jakby inne Jego oblicze — gorliwego kapłana, świadka Jezusa Chrystusa, chrześcijanina, człowieka. Zapraszamy do lektury tych kilku wypowiedzi. Nie jest to w żaden sposób zbiór reprezentatywny — po prostu świadectwa, które udało się zgromadzić w przeciągu kilku dni redagowania tego numeru.

„...Bóg bowiem zaświadczył o jego darach, toteż choć umarł przez nią (wiarę), jeszcze mówi" (Hbr 11,4b).

Pierwsze moje spotkanie z ks. Stanisławem odbyło się w Mochach w czasie trwa­nia rekolekcji pierwszego stopnia. Był to rok 1984. Byłem wtedy nowym oazowi­czem i nic mi nie mówiło proste stwierdzenie moderatora, że przyjeżdża do nas na rekolekcje z wizytą ks. Hartlieb. Aura która towarzyszyła przygotowaniom tego spot­kania mówiła mi, że przyjeżdża ktoś „ważny". Potem przyjechał On. „Zwyczajny" ksiądz ubrany w marynarkę. Pamiętam znaczek Krucjaty wpięty w klapę marynarki i tę zwy­czajność księdza Stanisława.

W następnym roku dane mi było przeżywać rekolekcje drugiego stopnia w Konarze­wie - już wtedy pod okiem księdza Hartlieba. Pamiętam zajęcia ze szkoły liturgicznej, celebracje Słowa Bożego, Jego posługę i... świadomość dziewiętnastolatka, że oto dzie­je się na jego oczach coś, czego nie może zrozumieć do końca. Szkoła liturgiczna była dla wielu z nas na początku swoistą Drogą Krzyżową. Później, gdy ks. Stanisław odkry­wał przed nami prawdę o Eucharystii i przeżywał ją w celebracji, wszystko stawało się jakby jaśniejsze. Ciągle było jednak jeszcze jakby za mgłą. Do dzisiejszego dnia nie mo­gę pogodzić się z utratą notatek z tamtych spotkań.

W trakcie przeżywania rekolekcji w Konarzewie poprzez posługę ks. Stanisława da­ne mi było włączyć się w dzieło KWC. Nie ukrywam, że było to związane z wielką wal­ką duchową. W czasie nabożeństwa Krucjaty na Dniu Wspólnoty podjąłem decyzję włą­czenia się do grona Kandydatów KWC. Miałem świadomość, że Pan może chcieć cze­goś więcej, ale nie dopuszczałem tych myśli do siebie. Powrót z dnia wspólnoty nie był dla mnie łatwy - myśl o tym, że czegoś nie dopełni­łem, była trudna. Trzeba było ją jed­nak przeżyć. Tak wtedy myśla­łem. Myślałem, że jakoś to będzie. Nas­tępnego dnia w czasie celebracji Słowa Bożego ks. Stanisław zapo­wiedział, że czasami Bóg wymaga od człowieka czegoś więcej, że je­żeli ktoś był mądry do 18. roku ży­cia i nie pił, to dlaczego nagle po ukończeniu tych lat miałby nagle zgłu­pieć. I nagle powiedział słowa, które były jak gdyby specjal­nie wypowiedziane dla mnie: „A może jeszcze się nie zdecydowałeś lub może chcesz stać się członkiem KWC, a jesteś kandydatem, możesz to zrobić teraz. Nie bój się". I kościół w Konarzewie stał się dla mnie miejscem, gdzie narodziłem się do członkostwa w KWC. Bóg zawołał mnie wtedy ustami księdza Stanisława.

Było jeszcze jedno spotkanie, którego nie boję się nazwać najważniejszym spot­kaniem z Nim w moim życiu. Był to sakrament pojednania. Będąc klerykiem III roku pełniłem w Konarzewie funkcję animatora liturgicznego. Podczas celebracji pokutnej Pan skierował moje kroki do konfesjonału księdza Stanisława. Słowa, jakie mi wtedy powiedział, są do dnia dzisiejszego dla mnie jakimś mottem. Mówił wtedy: „Pamiętaj, Msza Święta nie jest żadnym biegiem wyścigowym. Nigdy się nie śpiesz w czasie odpra­wiania Eucharystii". I potem powiedział coś, co jest nieustannym dla mnie wezwaniem. Mówił o tym, że stara się przed każdą Eucharystią w dzień powszedni być pół godziny wcześniej w Kościele, aby z lekcjonarzem przygotować się do celebracji. To osobiste przygotowanie do Eucharystii jest dla mnie zadaniem, które jeszcze nie zostało odrobio­ne, ale wierzę, że teraz dzięki wstawiennictwu księdza Stanisława może mi się uda.

Po tym spotkaniu było jeszcze wiele innych, w których On, doświadczony nauczy­ciel, tłumaczył i odpowiadał na pytania: co, dlaczego i jak ma być w liturgii.

Bogu mojemu dziękuję za to, że postawił na drodze mojego życia Tego Męża Boże­go, który był wiernym sługą Domu Pańskiego. Dziękuję za każde spotkanie i słowo Księdza Stanisława, poprzez które Pan przemawiał do mnie. AMDG.

Ks. Adam Prozorowski

 

Jest wiosna 1982 roku. Przyjeżdżam po raz pierwszy do Konarzewa. W ruchu jes­tem zupełnym nowicjuszem, wszystko co mnie otacza i co się dzieje jest dla mnie nowe. W kaplicy pod kościołem uczestniczę w celebracji sakramentu pojednania. Do jednego z dwóch konfesjonałów siada starszy kapłan. Rozpoczyna się indywidualna spowiedź. Podchodzę właśnie do tego konfesjonału, spowiadam się. Starszy kapłan w imię Jezusa Chrystusa udziela mi rozgrzeszenia.

Potem dowiedziałem się od osób, z którymi przyjechałem i uczestniczyłem w tym nabożeństwie, że zdobyłem się na od­wagę spowiadając się u proboszcza Konarzewa. To było moje pierwsze spotkanie z ks. Stanisławem Hartliebem, wtedy jesz­cze nieświa­dome, ale zaplanowane przez Boga. Tak rozpo­częła się moja formacja w Ruchu.

     Przez wiele lat nie mogłem zrozumieć, dlaczego powie­dziano mi wtedy, że „zdobyłem się na odwagę", dlaczego oso­ba ks. Stanisława budziła postrach w oczach tamtych, jeszcze bardzo młodych ludzi.

     Teraz mogę powiedzieć, że tego wiosennego wieczoru w ko­narzewskiej kaplicy spotkałem prawdziwego świadka Je­zu­sa Chrystusa. Kapłana wymagającego od siebie i innych, bar­dzo konsekwentnego i odrzucającego wszelką łatwiznę i kom­pro­mis w sprawach Bożych, który jak Mojżesz twardą, ojcow­ską ręką prowadził lud Boży. Taka a nie inna postawa ks. Sta­ni­sława wypływała z jego prawdziwej miłości do Boga i ludzi, była wyrazem au­tentycznej troski o tych, któ­rzy szukają Chry­stusa i pragną, aby On stał się ich Zbawicie­lem. Bać mogli się go tylko ci, którzy byli bardzo młodzi i znali ks. Stanisława, a nie­wie­le jeszcze rozumieli i ci, któ­rzy bali się przyjąć Chrystu­sa jako swojego Pana i Zba­wicie­la, bo dla tych był wyrzutem sumienia.

Posługę ks. Stanisława w Ruchu Światło-Życie, której byłem świadkiem przez ostat­nie 20 lat, odbieram jako prawdziwe świadectwo jedności Światła i Życia, świadectwo człowieka, w którym dokonało się wyzwolenie poprzez zwycięstwo prawdy.

Moje przyjęcie Chrystusa jako Pana i Zbawiciela jest owocem tego właśnie świadec­twa, świadectwa ks. Stanisława Hartlieba - prawdziwego Świadka Chrystusa.

Robert Słociński

 

W 1980 r. byłem uczestnikiem oazy II stopnia w Konarzewie. Tam miało miejsce moje pierwsze bliższe spotkanie z ks. Stanisławem Hartliebem. Najpierw obja­wił mi się (i całej oazie) jako groźny liturgista. Groźny, bo wymagający prawi­d­łowej służby liturgicznej i jawnie okazujący swoje niezadowolenie, gdy taką nie była (a nasza, przynajmniej na początku oazy, nie była). II stopień był wówczas zorga­nizowany w ten sposób, że moderator oazy przewodniczył Mszy św., natomiast ks. Har­tlieb prowadził popołudniowe nabożeństwo Słowa Bożego (a także szkołę liturgiczną). I właśnie te nabożeństwa były prawdziwą zmorą animatorów i grup chłopięcych. Byliś­my cali zestresowani, czy uda nam się dobrze służyć, czy nie popełnimy jakichś błędów i czy nie dostaniemy kolejnej reprymendy od przewodniczącego liturgii.

Ale z biegiem oazy okazało się, że te reprymendy przestały mieć miejsce. Nasza po­sługa owszem, poprawiała się, błędy jednak robiliśmy cały czas. Ks. Stanisław jednak reagował na nie spokojniej, mało tego - zdarzało mu się uspokajać animatorów zbyt nerwowo reagujących na popełniane uchybienia.

Nie pamiętam już wszystkich szczegółów, pamiętam natomiast moją konstatację: ten człowiek nad sobą pracuje! Ks. Stanisław pokazał mi się jako ten, który w ciągu zaled­wie kilkunastu dni oazy potrafił zmienić swoje postępowanie. Było to dla mnie wielkie odkrycie i ogromne świadectwo, w naiwności swojej sądziłem wówczas, że ludzie w pewnym wieku są już ukształtowani i nie nad sobą pracują (nie muszą?).

Krzysztof Jankowiak

 

Pierwszy raz spotkałam się z Księdzem Stanisławem na rekolek­cjach oazowych w Konarzewie w 1981 roku. Były to moje re­kolekcje IIO, któ­rych moderatorem był ks. Józef Wilk. Szkołę Liturgiczną pro­wadził jednak ks. Proboszcz Stanisław Hart­lieb. Do dzisiaj pamiętam trudne, ale jakże bogate w treść wykłady ks. Stani­sława na temat li­turgii. Dzięki tym spotkaniom zrozumiałam, że Msza Święta jest źród­łem i szczytem całego Kościoła. Po tych re­kolekcjach przyszedł czas na TRIDUUM PASCHALNE, przeżywane znowu w Ko­narzewie, z całą przepiękną oprawą liturgiczną pod przewodnic­twem ks. Stanisława. To dzięki Niemu mogę dzisiaj bar­dziej świado­mie rozumieć tajemni­cę paschalną Kościoła, przeżywać Mszę Świętą jako Ofiarę Eucharys­tyczną.

W następnych latach, będąc już anima­torką, a póź­niej moderator­ką, prowadząc w Konarzewie różnego ty­pu rekolekcje oazo­we, po­sługując w  Diecezjal­nej Dia­konii Jed­ności  mogłam jeszcze bar­dziej poznać ks. Sta­nisława i docenić Jego wielkie zatroska­nie o Ruch Świa­t­ło-Życie na terenie naszej achidiecezji.

A później, po przejściu ks. Stanisława na emeryturę,  przyszedł czas na bardzo osobi­ste, rodzinne spotkania. To On był jednym z celebransów naszej Li­turgii Zaślubin, to On wprowadził naszego pierwszego syna Ad­ria­na do Wspólnoty Koś­cioła Świętego, udzie­lając mu Chrztu Św. To z Nim spotykali­śmy się z okazji imienin, urodzin, świąt.

Gdy odwiedziliśmy Go w maju tego roku nie sądziliśmy, że będzie to nasze ostatnie z Nim spotkanie. Ksiądz Stanisław jakby to przeczuwał. Bardzo czule się z nami żegnał, pobłogosławił dzieci, prosił o modlitwę.

Uczestnicząc w pogrzebie ks. Stanisława dziękowałam Panu za całe Jego życie, za   Jego zafascynowanie Liturgią Kościoła, za to że zapalał do niej ludzi, których spotykał i którym służył. 

Barbara Ciołkowska

 

Miałem okazję słuchać ks. Stanisława Hartlieba w Lublinie na kilku małych spotka­niach z animatorami na Staszica. Jego myśli naprawdę wywarły na mnie wielkie wraże­nie. Do dziś tym żyję.

Tomek

 

Za łaskę Bożą poczytuję sobie to, że dane mi było poznać osobiście tego
świętego Kapłana - był dla mnie prawdziwym świadkiem Chrystusa Sługi - przez swą pokorę, prostotę, umiłowanie liturgii, którą dzielił się jak chlebem.
Pan podarował nam przez niego wiele cennych pomocy do przeżywania liturgii, oso­biś­cie cenię sobie najbardziej „Pięćdziesiąt dni radości paschalnej" ze wspaniałą ce­lebracją Wigilii Zesłania Ducha Świętego. Każdego roku, wraz z łomżyńskimi wspólno­tami Odnowy w Duchu Świętym przeżywamy ten święty czas czuwania według propo­zycji ks. Hartlieba.

ks. Wojciech Nowacki

 

Księdza Stanisława Hartlieba znałam najpierw z opowiadań. W mojej rodzinnej diecezji nie było wówczas możliwości organizacji wielu oaz rekolekcyjnych i na ONŻ II stopnia staraliśmy się wysyłać uczestników w „pewne" miejsca - Brzegi lub Konarzewo. Tak więc sława ks. Stanisława jako liturgisty i namacalne owoce jego pracy w postaci dobrze wyszkolonych liturgicznie chłopaków były mi znane sporo wcześniej niż spotkałam go osobiście. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce gdy by­łam już mężatką, w lutym 1989 roku. Odwiedziłam wówczas przyjaciół odbywających rekolekcje w Konarzewie. Siedzieliśmy przy cieście i herbatce, gdy przyszedł do nas ks. Hartlieb. Ksiądz Stanisław nie był już młody (kilka miesięcy później przeszedł na eme­ryturę i musiał opuścić Konarzewo), ale był pełen sił, radosny i bardzo serdeczny. Pa­miętam jak z wielką serdecznością zrobił mi krzyżyk na czole. Tego dnia nie rozmawia­liśmy długo - spieszył się do kościoła, aby „jak codziennie przed obiadem porozma­wiać z Panem Jezusem", do nas zajrzał po drodze. Dla mnie pozostał przede wszystkim kapłanem głęboko kochającym Jezusa, z tej miłości wy­pływało wszystko in­ne.

Agata Jankowiak

 

Ksiądz Stanisław Hartlieb był obecny w moim oazowym życiu od samego począt­ku. W Konarzewie, gdzie był proboszczem, przeżywałem pierwsze letnie reko­lekcje, później również oazę IIo. Początkowo dla mnie młodego uczestnika Ru­chu jego osoba wtapiała się w tło konarzewskiej scenerii. Dopiero udział w prowadzo­nym przez niego Triduum Paschalnym pozwolił mi poznać go bliżej. Utkwił w mojej świadomości, jako człowiek głęboko miłujący i pojmujący istotę Eucharystii. Mogę po­wiedzieć, że on pierwszy uczył mnie spotykać Boga w liturgii.

Pozostała mi w pamięci opowiadana przez księdza Stanisława „nieliturgiczna" aneg­dota związana z Konarzewem i dwiema okolicznymi wioskami (dopiero po jego śmierci dowiedziałem się, że był jej autorem). Przytaczam ją, tak jak pamiętam:

Po opuszczeniu Raju Adam i Ewa błąkali się po świecie szukając miejsca, gdzie czu­li­by się dobrze i mogliby się zadomowić. Nigdzie jednak nie było im tak dobrze jak nie­gdyś w Ogrodzie Eden. Co więcej, nie mogli dojść do zgody między sobą; gdy Ewa zdecydowała się na jakiś ładny zakątek, wtedy Adam chciał ruszać dalej, z kolei gdy Adam myślał że już znaleźli miejsce odpowiednie dla siebie, Ewa zaczynała wybrzy­dzać.

Pewnego dnia stanęli w miejscu, które Adamowi bardzo przypadło do gustu. Posta­nowili się tam posilić. Ewa, jedząc chrupiącą bułeczkę, rozglądała się po okolicy z ros­ną­cym niezadowoleniem. Chcąc dać Adamowi do zro­zumienia, że nie zamierza tutaj zos­tawać potrząsała gło­wą, a wówczas drobiny pieczywa spadały z jej ust na ziemię. Adam zrozumiał, że czas im ruszać i nagle ziry­towany na owe spadające okruchy wy­krzyknął: nie prósz Ewo! Stąd miejsce to do dziś nosi nazwę Niepru­szewo.

Innego dnia zatrzymali się przy strumieniu, by uga­sić pragnienie. Ewa siedząc na tra­wie i rozkoszując się chłodem wody w ustach, z co­raz większym przekona­niem patrzyła na otaczające ich miejsce. Tym razem jed­nak Adam nie myślał zostawać tu ani chwili dłużej. Miejsce było ładne, ale zbyt bagni­ste nie nadające się pod bu­dowę domu. Pona­glającym tonem zwrócił się do żony: dopij Ewo. Ruszyli dalej, a zakątek ten znany jest dzisiaj jako Dopiewo.

Wędrowali jeszcze przez wiele dni. W końcu Ewa znużona marszem legła na trawę by odpocząć. Mam dość, już mi wszystko jedno, nie ruszam się stąd - po­myślała. Tymczasem Adam roz­glądając się wokół siebie uznał, że to bardzo dobre miejsce. Nie wiedział, co go pocią­ga w tej okolicy. Może tutejsze drzewa przypomi­nają mi nasz pierwszy ogród - rozwa­żał. Wtem spo­strzegł, że Ewa leży w zupełnym bezruchu z przym­kniętymi powiekami i z przestrachem zapytał: konasz Ewo? Tam już pozostali, a miejsce to do dzisiaj zwie się Konarzewo.  

Andrzej