„...Bóg bowiem zaświadczył o jego darach, toteż choć umarł przez nią (wiarę), jeszcze mówi" (Hbr 11,4b).
Pierwsze moje spotkanie z ks. Stanisławem odbyło się w Mochach w czasie trwania rekolekcji pierwszego stopnia. Był to rok 1984. Byłem wtedy nowym oazowiczem i nic mi nie mówiło proste stwierdzenie moderatora, że przyjeżdża do nas na rekolekcje z wizytą ks. Hartlieb. Aura która towarzyszyła przygotowaniom tego spotkania mówiła mi, że przyjeżdża ktoś „ważny". Potem przyjechał On. „Zwyczajny" ksiądz ubrany w marynarkę. Pamiętam znaczek Krucjaty wpięty w klapę marynarki i tę zwyczajność księdza Stanisława.
W następnym roku dane mi było przeżywać rekolekcje drugiego stopnia w Konarzewie - już wtedy pod okiem księdza Hartlieba. Pamiętam zajęcia ze szkoły liturgicznej, celebracje Słowa Bożego, Jego posługę i... świadomość dziewiętnastolatka, że oto dzieje się na jego oczach coś, czego nie może zrozumieć do końca. Szkoła liturgiczna była dla wielu z nas na początku swoistą Drogą Krzyżową. Później, gdy ks. Stanisław odkrywał przed nami prawdę o Eucharystii i przeżywał ją w celebracji, wszystko stawało się jakby jaśniejsze. Ciągle było jednak jeszcze jakby za mgłą. Do dzisiejszego dnia nie mogę pogodzić się z utratą notatek z tamtych spotkań.
W trakcie przeżywania rekolekcji w Konarzewie poprzez posługę ks. Stanisława dane mi było włączyć się w dzieło KWC. Nie ukrywam, że było to związane z wielką walką duchową. W czasie nabożeństwa Krucjaty na Dniu Wspólnoty podjąłem decyzję włączenia się do grona Kandydatów KWC. Miałem świadomość, że Pan może chcieć czegoś więcej, ale nie dopuszczałem tych myśli do siebie. Powrót z dnia wspólnoty nie był dla mnie łatwy - myśl o tym, że czegoś nie dopełniłem, była trudna. Trzeba było ją jednak przeżyć. Tak wtedy myślałem. Myślałem, że jakoś to będzie. Następnego dnia w czasie celebracji Słowa Bożego ks. Stanisław zapowiedział, że czasami Bóg wymaga od człowieka czegoś więcej, że jeżeli ktoś był mądry do 18. roku życia i nie pił, to dlaczego nagle po ukończeniu tych lat miałby nagle zgłupieć. I nagle powiedział słowa, które były jak gdyby specjalnie wypowiedziane dla mnie: „A może jeszcze się nie zdecydowałeś lub może chcesz stać się członkiem KWC, a jesteś kandydatem, możesz to zrobić teraz. Nie bój się". I kościół w Konarzewie stał się dla mnie miejscem, gdzie narodziłem się do członkostwa w KWC. Bóg zawołał mnie wtedy ustami księdza Stanisława.
Było jeszcze jedno spotkanie, którego nie boję się nazwać najważniejszym spotkaniem z Nim w moim życiu. Był to sakrament pojednania. Będąc klerykiem III roku pełniłem w Konarzewie funkcję animatora liturgicznego. Podczas celebracji pokutnej Pan skierował moje kroki do konfesjonału księdza Stanisława. Słowa, jakie mi wtedy powiedział, są do dnia dzisiejszego dla mnie jakimś mottem. Mówił wtedy: „Pamiętaj, Msza Święta nie jest żadnym biegiem wyścigowym. Nigdy się nie śpiesz w czasie odprawiania Eucharystii". I potem powiedział coś, co jest nieustannym dla mnie wezwaniem. Mówił o tym, że stara się przed każdą Eucharystią w dzień powszedni być pół godziny wcześniej w Kościele, aby z lekcjonarzem przygotować się do celebracji. To osobiste przygotowanie do Eucharystii jest dla mnie zadaniem, które jeszcze nie zostało odrobione, ale wierzę, że teraz dzięki wstawiennictwu księdza Stanisława może mi się uda.
Po tym spotkaniu było jeszcze wiele innych, w których On, doświadczony nauczyciel, tłumaczył i odpowiadał na pytania: co, dlaczego i jak ma być w liturgii.
Bogu mojemu dziękuję za to, że postawił na drodze mojego życia Tego Męża Bożego, który był wiernym sługą Domu Pańskiego. Dziękuję za każde spotkanie i słowo Księdza Stanisława, poprzez które Pan przemawiał do mnie. AMDG.
Ks. Adam Prozorowski
Jest wiosna 1982 roku. Przyjeżdżam po raz pierwszy do Konarzewa. W ruchu jestem zupełnym nowicjuszem, wszystko co mnie otacza i co się dzieje jest dla mnie nowe. W kaplicy pod kościołem uczestniczę w celebracji sakramentu pojednania. Do jednego z dwóch konfesjonałów siada starszy kapłan. Rozpoczyna się indywidualna spowiedź. Podchodzę właśnie do tego konfesjonału, spowiadam się. Starszy kapłan w imię Jezusa Chrystusa udziela mi rozgrzeszenia.
Potem dowiedziałem się od osób, z którymi przyjechałem i uczestniczyłem w tym nabożeństwie, że zdobyłem się na odwagę spowiadając się u proboszcza Konarzewa. To było moje pierwsze spotkanie z ks. Stanisławem Hartliebem, wtedy jeszcze nieświadome, ale zaplanowane przez Boga. Tak rozpoczęła się moja formacja w Ruchu.
Przez wiele lat nie mogłem zrozumieć, dlaczego powiedziano mi wtedy, że „zdobyłem się na odwagę", dlaczego osoba ks. Stanisława budziła postrach w oczach tamtych, jeszcze bardzo młodych ludzi.
Teraz mogę powiedzieć, że tego wiosennego wieczoru w konarzewskiej kaplicy spotkałem prawdziwego świadka Jezusa Chrystusa. Kapłana wymagającego od siebie i innych, bardzo konsekwentnego i odrzucającego wszelką łatwiznę i kompromis w sprawach Bożych, który jak Mojżesz twardą, ojcowską ręką prowadził lud Boży. Taka a nie inna postawa ks. Stanisława wypływała z jego prawdziwej miłości do Boga i ludzi, była wyrazem autentycznej troski o tych, którzy szukają Chrystusa i pragną, aby On stał się ich Zbawicielem. Bać mogli się go tylko ci, którzy byli bardzo młodzi i znali ks. Stanisława, a niewiele jeszcze rozumieli i ci, którzy bali się przyjąć Chrystusa jako swojego Pana i Zbawiciela, bo dla tych był wyrzutem sumienia.
Posługę ks. Stanisława w Ruchu Światło-Życie, której byłem świadkiem przez ostatnie 20 lat, odbieram jako prawdziwe świadectwo jedności Światła i Życia, świadectwo człowieka, w którym dokonało się wyzwolenie poprzez zwycięstwo prawdy.
Moje przyjęcie Chrystusa jako Pana i Zbawiciela jest owocem tego właśnie świadectwa, świadectwa ks. Stanisława Hartlieba - prawdziwego Świadka Chrystusa.
Robert Słociński
W 1980 r. byłem uczestnikiem oazy II stopnia w Konarzewie. Tam miało miejsce moje pierwsze bliższe spotkanie z ks. Stanisławem Hartliebem. Najpierw objawił mi się (i całej oazie) jako groźny liturgista. Groźny, bo wymagający prawidłowej służby liturgicznej i jawnie okazujący swoje niezadowolenie, gdy taką nie była (a nasza, przynajmniej na początku oazy, nie była). II stopień był wówczas zorganizowany w ten sposób, że moderator oazy przewodniczył Mszy św., natomiast ks. Hartlieb prowadził popołudniowe nabożeństwo Słowa Bożego (a także szkołę liturgiczną). I właśnie te nabożeństwa były prawdziwą zmorą animatorów i grup chłopięcych. Byliśmy cali zestresowani, czy uda nam się dobrze służyć, czy nie popełnimy jakichś błędów i czy nie dostaniemy kolejnej reprymendy od przewodniczącego liturgii.
Ale z biegiem oazy okazało się, że te reprymendy przestały mieć miejsce. Nasza posługa owszem, poprawiała się, błędy jednak robiliśmy cały czas. Ks. Stanisław jednak reagował na nie spokojniej, mało tego - zdarzało mu się uspokajać animatorów zbyt nerwowo reagujących na popełniane uchybienia.
Nie pamiętam już wszystkich szczegółów, pamiętam natomiast moją konstatację: ten człowiek nad sobą pracuje! Ks. Stanisław pokazał mi się jako ten, który w ciągu zaledwie kilkunastu dni oazy potrafił zmienić swoje postępowanie. Było to dla mnie wielkie odkrycie i ogromne świadectwo, w naiwności swojej sądziłem wówczas, że ludzie w pewnym wieku są już ukształtowani i nie nad sobą pracują (nie muszą?).
Krzysztof Jankowiak
Pierwszy raz spotkałam się z Księdzem Stanisławem na rekolekcjach oazowych w Konarzewie w 1981 roku. Były to moje rekolekcje IIO, których moderatorem był ks. Józef Wilk. Szkołę Liturgiczną prowadził jednak ks. Proboszcz Stanisław Hartlieb. Do dzisiaj pamiętam trudne, ale jakże bogate w treść wykłady ks. Stanisława na temat liturgii. Dzięki tym spotkaniom zrozumiałam, że Msza Święta jest źródłem i szczytem całego Kościoła. Po tych rekolekcjach przyszedł czas na TRIDUUM PASCHALNE, przeżywane znowu w Konarzewie, z całą przepiękną oprawą liturgiczną pod przewodnictwem ks. Stanisława. To dzięki Niemu mogę dzisiaj bardziej świadomie rozumieć tajemnicę paschalną Kościoła, przeżywać Mszę Świętą jako Ofiarę Eucharystyczną.
W następnych latach, będąc już animatorką, a później moderatorką, prowadząc w Konarzewie różnego typu rekolekcje oazowe, posługując w Diecezjalnej Diakonii Jedności mogłam jeszcze bardziej poznać ks. Stanisława i docenić Jego wielkie zatroskanie o Ruch Światło-Życie na terenie naszej achidiecezji.
A później, po przejściu ks. Stanisława na emeryturę, przyszedł czas na bardzo osobiste, rodzinne spotkania. To On był jednym z celebransów naszej Liturgii Zaślubin, to On wprowadził naszego pierwszego syna Adriana do Wspólnoty Kościoła Świętego, udzielając mu Chrztu Św. To z Nim spotykaliśmy się z okazji imienin, urodzin, świąt.
Gdy odwiedziliśmy Go w maju tego roku nie sądziliśmy, że będzie to nasze ostatnie z Nim spotkanie. Ksiądz Stanisław jakby to przeczuwał. Bardzo czule się z nami żegnał, pobłogosławił dzieci, prosił o modlitwę.
Uczestnicząc w pogrzebie ks. Stanisława dziękowałam Panu za całe Jego życie, za Jego zafascynowanie Liturgią Kościoła, za to że zapalał do niej ludzi, których spotykał i którym służył.
Barbara Ciołkowska
Miałem okazję słuchać ks. Stanisława Hartlieba w Lublinie na kilku małych spotkaniach z animatorami na Staszica. Jego myśli naprawdę wywarły na mnie wielkie wrażenie. Do dziś tym żyję.
Tomek
Za łaskę Bożą poczytuję sobie to, że dane mi było poznać osobiście tego
świętego Kapłana - był dla mnie prawdziwym świadkiem Chrystusa Sługi - przez swą pokorę, prostotę, umiłowanie liturgii, którą dzielił się jak chlebem.
Pan podarował nam przez niego wiele cennych pomocy do przeżywania liturgii, osobiście cenię sobie najbardziej „Pięćdziesiąt dni radości paschalnej" ze wspaniałą celebracją Wigilii Zesłania Ducha Świętego. Każdego roku, wraz z łomżyńskimi wspólnotami Odnowy w Duchu Świętym przeżywamy ten święty czas czuwania według propozycji ks. Hartlieba.
ks. Wojciech Nowacki
Księdza Stanisława Hartlieba znałam najpierw z opowiadań. W mojej rodzinnej diecezji nie było wówczas możliwości organizacji wielu oaz rekolekcyjnych i na ONŻ II stopnia staraliśmy się wysyłać uczestników w „pewne" miejsca - Brzegi lub Konarzewo. Tak więc sława ks. Stanisława jako liturgisty i namacalne owoce jego pracy w postaci dobrze wyszkolonych liturgicznie chłopaków były mi znane sporo wcześniej niż spotkałam go osobiście. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce gdy byłam już mężatką, w lutym 1989 roku. Odwiedziłam wówczas przyjaciół odbywających rekolekcje w Konarzewie. Siedzieliśmy przy cieście i herbatce, gdy przyszedł do nas ks. Hartlieb. Ksiądz Stanisław nie był już młody (kilka miesięcy później przeszedł na emeryturę i musiał opuścić Konarzewo), ale był pełen sił, radosny i bardzo serdeczny. Pamiętam jak z wielką serdecznością zrobił mi krzyżyk na czole. Tego dnia nie rozmawialiśmy długo - spieszył się do kościoła, aby „jak codziennie przed obiadem porozmawiać z Panem Jezusem", do nas zajrzał po drodze. Dla mnie pozostał przede wszystkim kapłanem głęboko kochającym Jezusa, z tej miłości wypływało wszystko inne.
Agata Jankowiak
Ksiądz Stanisław Hartlieb był obecny w moim oazowym życiu od samego początku. W Konarzewie, gdzie był proboszczem, przeżywałem pierwsze letnie rekolekcje, później również oazę IIo. Początkowo dla mnie młodego uczestnika Ruchu jego osoba wtapiała się w tło konarzewskiej scenerii. Dopiero udział w prowadzonym przez niego Triduum Paschalnym pozwolił mi poznać go bliżej. Utkwił w mojej świadomości, jako człowiek głęboko miłujący i pojmujący istotę Eucharystii. Mogę powiedzieć, że on pierwszy uczył mnie spotykać Boga w liturgii.
Pozostała mi w pamięci opowiadana przez księdza Stanisława „nieliturgiczna" anegdota związana z Konarzewem i dwiema okolicznymi wioskami (dopiero po jego śmierci dowiedziałem się, że był jej autorem). Przytaczam ją, tak jak pamiętam:
Po opuszczeniu Raju Adam i Ewa błąkali się po świecie szukając miejsca, gdzie czuliby się dobrze i mogliby się zadomowić. Nigdzie jednak nie było im tak dobrze jak niegdyś w Ogrodzie Eden. Co więcej, nie mogli dojść do zgody między sobą; gdy Ewa zdecydowała się na jakiś ładny zakątek, wtedy Adam chciał ruszać dalej, z kolei gdy Adam myślał że już znaleźli miejsce odpowiednie dla siebie, Ewa zaczynała wybrzydzać.
Pewnego dnia stanęli w miejscu, które Adamowi bardzo przypadło do gustu. Postanowili się tam posilić. Ewa, jedząc chrupiącą bułeczkę, rozglądała się po okolicy z rosnącym niezadowoleniem. Chcąc dać Adamowi do zrozumienia, że nie zamierza tutaj zostawać potrząsała głową, a wówczas drobiny pieczywa spadały z jej ust na ziemię. Adam zrozumiał, że czas im ruszać i nagle zirytowany na owe spadające okruchy wykrzyknął: nie prósz Ewo! Stąd miejsce to do dziś nosi nazwę Niepruszewo.
Innego dnia zatrzymali się przy strumieniu, by ugasić pragnienie. Ewa siedząc na trawie i rozkoszując się chłodem wody w ustach, z coraz większym przekonaniem patrzyła na otaczające ich miejsce. Tym razem jednak Adam nie myślał zostawać tu ani chwili dłużej. Miejsce było ładne, ale zbyt bagniste nie nadające się pod budowę domu. Ponaglającym tonem zwrócił się do żony: dopij Ewo. Ruszyli dalej, a zakątek ten znany jest dzisiaj jako Dopiewo.
Wędrowali jeszcze przez wiele dni. W końcu Ewa znużona marszem legła na trawę by odpocząć. Mam dość, już mi wszystko jedno, nie ruszam się stąd - pomyślała. Tymczasem Adam rozglądając się wokół siebie uznał, że to bardzo dobre miejsce. Nie wiedział, co go pociąga w tej okolicy. Może tutejsze drzewa przypominają mi nasz pierwszy ogród - rozważał. Wtem spostrzegł, że Ewa leży w zupełnym bezruchu z przymkniętymi powiekami i z przestrachem zapytał: konasz Ewo? Tam już pozostali, a miejsce to do dzisiaj zwie się Konarzewo.
Andrzej