Dzieci w kościele
Jak pięknie wyglądają dzieci w kościele, jak niegdyś w Palestynie wokół Jezusa! Kwiatów i dzieci nigdy nie powinno braknąć w domu, a zwłaszcza w domu Bożym. Pod pewnymi wszelako warunkami. Tak samo, jak nie byłoby roztropnie zamienić pokój chorego w cieplarnię z glicyniami, magnoliami i innymi zanadto pachnącymi kwiatami, nie jest też powiedziane, że powyższe stwierdzenie upoważnia dorosłych do uznania miejsca świętego w czasie celebracji liturgicznej za plac zabaw, albo ogródek jordanowski.
Niespokojne dziecko można starać się udobruchać landrynką (uwaga, papierek). Czym innym jest natomiast pozwolić mu bez ograniczeń dokazywać przez trzy kwadranse wzdłuż i wszerz zaimprowizowanej sali gimnastycznej.
Przypominam sobie swojego milutkiego kolegę (lat pięć, włosy blond, rozbuchana siła natury!), który pewnego dnia, dokładnie kiedy wypowiadałem formułę konsekracji, a kościół pogrążony był w ciszy, wypadłszy z głębi środkowej nawy, pędem ją przebiegł aż do głównego ołtarza, krzycząc i szarpiąc mnie za rękaw: "Ach, nareszcie cię znalazłem! Gdzie byłeś? Szukałem cię i powiedzieli mi, że wyszedłeś..." Jego zdaniem miałem go natychmiast wysłuchać i udzielić odpowiedzi.
Sprawa miała swój miły aspekt, bez trudu to przyznaję, i nie mogłem powstrzymać uśmiechu, kiedy całe zgromadzenie w rozbawieniu komentowało zajście. Nie robiłem z tego tragedii i nie robię jej teraz, nie ma powodu.
Raczej zadaję sobie pytanie: czy po zakończeniu Mszy osoby towarzyszące małemu powiedziały mu z odpowiednią delikatnością: "Słuchaj, Piotruś (nazywa się inaczej, ale tylko Piotruś dobrze do niego pasuje), nie za dobrze zachowałeś się dzisiaj w kościele, a wiesz dlaczego? Dlatego i dlatego." A jeśli powiedzieli mu to, to czy znaleźli właściwy ton zdolny przekonać chłopca żywego, inteligentnego i wrażliwego? I jeszcze ważniejsze: jak oni sami zwykle zachowują się w czasie liturgii?
Jedno jest pewne. Właśnie dlatego, że naprawdę "dzieci nas podpatrują", ich świadomość faktu religijnego wiąże się ściśle z zachowaniem dorosłych. Na dalszą metę zorientują się, czy ich oszukujemy. Jeśli w praktyce nie jesteśmy wzorem wiary, pobożności, szacunku dla domu Bożego, one się do nas szybko upodobnią. Co nieraz wcale nie jest pocieszające.
Jest też problem dzieci płaczących. Wiemy, jaka potęga dźwięku tkwi w strunach głosowych noworodka. Zwłaszcza kilkumiesięcznemu nie zawsze wystarczy smoczek, ażeby go uspokoić. Nawiasem mówiąc, zostawić zawsze w domu przedmiot o tak ogromnej skuteczności jest objawem małej wrażliwości.
Nie ma gwarancji, ze uspokoi dzieciaka pobujanie na rękach. Jest tyle przyczyn, często nierozpoznawalnych, związanych na przykład ze stanem zdrowia i humorem maluchów; że tata i mama, obdarzeni zdrowym rozsądkiem i pewnym stopniem wrażliwości, poradzą sobie z tym doskonale.
Prowadzą dzieci na Mszę tylko wtedy, kiedy można sądzić, że będą one dostatecznie spokojne i dadzą spokój również nam.
Jeśli trzeba, wymienią się: jedno zostanie w domu z dziećmi, a drugie pójdzie do kościoła, a potem na odwrót.
Unikają Mszy szczególnie długich, np. śpiewanych, połączonych z innymi nabożeństwami lub z homiliami typu "tasiemcowego".
Nigdy nie zajmują miejsc odległych od wyjścia, żeby móc zawsze szybko wyjść w razie pierwszego objawu niecierpliwości dziecka, dając małemu kontestatorowi wolność... ekspresji, w wytchnienie tym, którzy pozostają w kościele.
Nie na miejscu wydają mi się skrupuły z powodu nieobecności lub częściowej nieobecności na Mszy. Skoro należy uznać za zupełnie usprawiedliwioną mamę, która zmuszona jest zrezygnować z Mszy, żeby zostać z dziećmi w domu, to tym bardziej kogoś, kto rezygnuje z uczestnictwa w zgromadzeniu świętym z racji spełnienia aktu miłości względem wielu braci i jednego... braciszka.
Oddaliśmy hołd niewiarygodnym zdolnościom dźwiękowym noworodka, kiedy ma dzień na "nie". Nie zaprzeczymy, że nawet jeden taki solista powoduje wielkie zamieszanie, zwłaszcza w kościołach pozbawionych właściwych urządzeń nagłaśniających. Mały zupełnie nie potrzebuje megafonu. Jest to więc dyskomfort dla celebransa, który już jest pod presją przewodniczenia zgromadzeniu nie dość... jednorodnemu; kolejnym dyskomfortem jest dla niego, jeśli malutki konkurent poczuje się swobodnie akurat w czasie kazania. Kłopotem jest to też dla innych, przynajmniej dla tych, którzy chcieliby zrobić użytek z okruchów padających ze stołu Słowa Bożego.
Niełatwo zrozumieć i usprawiedliwić niejakie przyzwolenie ("Ależ to dzieci! Czego wymagać?") ze strony pewnych dorosłych, tych samych, którzy przylepieni do fotela przed telewizorem lub radiem w czasie niedzielnej transmisji sportowej spacyfikują cały dom godziną policyjną i z całą pewnością nie okażą tyle czułości, i wyrozumiałości, kiedy jakiś pomruk zagłuszy głos sprawozdawcy w samym środku transmisji z meczu.
Jeszcze ostatnia lecz niezbędna uwaga. Pilnujcie dzieci. Trudno uwierzyć, ale nawet w kościele potrafią narobić sobie kłopotu. Nie zostawiajcie dzieci, zwłaszcza podrośniętych, bez kontroli w sąsiedztwie zapalonych świec lub kropielnicy. Nawet jeśli powrócą do bazy tylko z przypalonymi paluszkami lub świątecznym ubrankiem ozdobionym perełkami wosku, pamiętajcie o tym chłopaku, któremu kilka lat temu przydarzyło się coś gorszego. Kiedy wdrapał się dla zabawy aż na krawędź kropielnicy, ta - wydrążona w masywnym głazie - nagle wypadła z podstawy przygniatając dzieciaka.
Jean de la Maison jr.
Fragmenty z książki "Odrobina dobrych manier (nawet w kościele) nie zaszkodzi" Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa 1997.
|
|
|
|
|