Ach te dzieci! (w kościele)
Nie wyobrażam sobie niedzieli bez rodzinnej Mszy św. Sytuację, w której rodzice wymieniają się, zostawiając dziecko w domu, jestem w stanie zaakceptować tylko w ekstremalnych warunkach - w czasie choroby. Pan Jezus pozwalał dzieciom przychodzić do Niego i nie pytał czy rozumieją, o czym mówi. Mój syn więc przychodzi. Ma półtora roku. Opowiadam mu szeptem co się właśnie dzieje przy ołtarzu. Wcześniej mówiłam mu, gdzie są świeczki, lampy, organy, pokazywałam Pana Jezusa na krzyżu. Na kazanie zawsze wychodzę - ja albo mąż, nawet 10 minut to czas kiedy syn może się na korytarzu odprężyć. Owszem, sama kazanie też tracę. Ale zyskuję resztę Mszy św.
Zdarzało mi się też nie raz karmić dziecko na Mszy. Głód nie wybiera, a po co mam wracać do domu, skoro mogę załatwić to szybciej. Zazwyczaj jednak wychodziłam do salki, żeby nie gorszyć ludzi.
Syn trochę chodzi, wrzuca pieniążek do koszyczka, przekazuje znak pokoju, naśladuje gesty ministrantów, księdza, śpiewa po swojemu, siedzi z dziećmi na stopniach ołtarza itd. Muszę uważać, żeby nie pociągał za sznur od dzwonka, żeby nie położył się pod ołtarzem, czyli żeby nie przesadzał. Ale na pewno nie będę zmuszać go do siedzenia sztywno w wózku podczas całej Mszy św.
Jak do tej pory synek chodzi do kościoła z bardzo dużą radością i zachęca mnie na spacerze, żebyśmy "poszli powiedzieć Panu Jezusowi dzień dobry".
Ewa
|
|
|
|
|