Mieszkając razem
Wspólne zamieszkanie młodego małżeństwa z rodzicami nie jest sytuacją pożądaną. Mimo dobrej woli wszystkich w takiej sytuacji bardzo łatwo może dojść do zupełnie niepotrzebnych konfliktów. Jednak - z oczywistych powodów - na mieszkanie z rodzicami skazana jest większość młodych małżeństw. Jak sobie radzić w takiej sytuacji, jak postępować, by uniknąć konfliktów, a zarazem by wspólne zamieszkanie nie odbiło się negatywnie na więzi małżeńskiej?
Tu są dwie możliwe sytuacje. Sytuacja pierwsza: żona w domu rodziców męża. To jest słynny, osławiony tysiącem kawałów problem synowa - teściowa. Tego problemu się wszyscy boją i w pewnym sensie dzięki temu problem jest jakby mniej groźny niż ten drugi, o którym za chwilę. Na czym polega trudność tej sytuacji? Jeśli zamieszkaliśmy w domu rodziców męża, to tam choćby w tej symbolicznej kuchni mama męża przeciętnie działa od lat dwudziestu, dwudziestu kilku. Tam wszystko jest ustalone od początku do końca, tam zapałki odkłada się w określone miejsce, na określonym gazie stawia się czajnik, w określonym garnku gotuje się mleko itd., itd. Jeżeli synowa wejdzie do tej kuchni, zrobi cokolwiek inaczej niż mama, to w oczach mamy ona nie zrobiła inaczej, ona zrobiła źle. I trzeba brać na to poprawkę. Mama ma prawo mieć swoje przyzwyczajenia, dziwne byłoby, gdyby ich nie miała. To mogą być nawet przyzwyczajenia dziwaczne czy śmieszne. Trzeba to jednak uszanować. Nie wychowywać matki w jej własnym domu, że to niby ona postępuje źle, że można to zrobić inaczej, lepiej... (...)
Przykładów ilustrujących, że bez niczyjej złej woli powstają sytuacje drażliwe, można podawać wiele. Synowa nakrywa do stołu. Powiedzmy, że ona od dziecka kładła małą łyżeczkę po prawej stronie obok talerza - są różne szkoły - a mamusia, a więc jej mąż zarazem, kładzie łyżeczkę nad talerzem. Powiedzmy, że można i tak, i tak. Nakrywa ta młoda żona do stołu i kładzie łyżeczkę po prawej. Teściowa bardzo delikatnie - bo nie chce jej ranić - mówi: "Wiesz, kochanie, łyżeczkę się kładzie nad talerzem". - Dobrze mamusiu - powie ugodowa synowa, przecież co jej szkodzi kłaść nad talerzem, o takie rzeczy nie będzie się kłócić. "Dobrze, mamusiu, będę kładła nad talerzem". Nakrywa drugi raz do stołu, gdzie położy? Położy obok, automatycznie, tak jak przez osiemnaście czy ileś lat robiła. "Proszę - powie teściowa - taka niby miła, a na złość mi robi". Niewiele potrzeba, żeby być oskarżonym nawet o... najgorsze, o złą wolę.
Trzeba nabrać do tego pewnego dystansu, spojrzeć na to z uśmiechem. (...)
Sytuacja druga: mąż w domu rodziców żony. Nie znam żadnego kawału na temat teść - zięć. Cisza. Nawet słyszałem wypowiedzi, skądinąd poważnych ludzi, którzy mówili: to jest sytuacja bezkonfliktowa. Nic bardziej błędnego - powiedziałbym. To jest sytuacja, w której konflikty nie ujawniają się na każdym kroku, lecz zapadają jakby głębiej. Przyjmują teściowie syna do swojego domu, do zamieszkania w swoim domu. Otwierają ramiona i mówią: "Przyjmujemy ciebie, jesteś naszym kolejnym synkiem". Czujemy, co się dzieje. On ma się stać głową rodziny, panem domu, a on wchodzi do mieszkania na prawach synka. Przyjmujemy ciebie jako kolejnego czy tam pierwszego synka, w domyśle: mógłby być gorszy, więc bierzemy takiego. Zauważmy, że rodzice współcześni nie są tak wymagający jak kiedyś i akceptują nawet trochę dziwacznych narzeczonych. Ale zostawmy te dywagacje. Wchodzi młody mąż do domu w tym domu wszystko jest ustalone od dziesiątek lat. Wszystko ma swoje miejsce, jest cały rytuał, obyczaj. On w ściśle określonym miejscu musi postawić buty, nie może inaczej, na lewo od wejścia. On musi powiesić płaszcz na drugim wieszaku z brzegu, bo to jest dla niego przeznaczony wieszak. On w łazience ręcznik musi powiesić nie tu, a nie gdzie indziej i odłożyć go tak, a nie inaczej. Naczynia - jeżeli składa ze stołu, musi złożyć do lewej komory zlewozmywaka itd. itd.
On w tym domu mieszka, jest kolejnym dzieckiem i bardzo często długo nic się nie dzieje, żadnych konfliktów I nagle któregoś dnia wybucha Mówi: "Ja tu dłużej nie będę mieszkał". Żona: "Dlaczego?" On: "Nie pytaj dlaczego, tu się nie da mieszkać". On nie wie dlaczego. Jeżeli nawet wyartykułuje, że: "Muszę stawiać buty na lewo od wejścia", to żona powie: "Czego ty się czepiasz, to jest normalne, że buty stawia się na lewo od wejścia". Ona to robi od iluś lat. I zupełnie nie jest w stanie zrozumieć problemu męża. O co mu chodzi? Czepia się głupich butów, wieszania płaszcza, odkładania ręcznika, zupełnie bzdurne rzeczy. A on się dusi. Nie będzie miał tego problemu mężczyzna, którego żona zadba o to, żeby on się czuł głową rodziny. Wówczas spokojnie będzie odkładał buty na lewo, na prawo, tam gdzie mu każą; to nie będzie przedmiotem jego urazy. Jeżeli mężczyzna poczuje się w tej nowo założonej rodzinie kimś ważnym, kimś, od którego ważne rzeczy zależą, który musi decydować o podstawowych sprawach, o ważnych, o przyszłościowych sprawach, to jemu nie będzie potrzeba dodatkowej jeszcze możliwości decydowania - powiedzmy - o umeblowaniu mieszkania czy coś takiego. Tu oczywiście mądrość żony może złagodzić lub nawet całkowicie zlikwidować ewentualne złe skutki mieszkania z jej rodzicami.
Wejdźmy do pokoju, który został przeznaczony dla młodych. Myślę, że nie będzie to pokój przechodni, że to nie będzie pokój wspólny z kimkolwiek. Znam sytuację w starym budownictwie, duży co prawda pokój, ale w nim, dyskretnie szafą oddzielone, było łóżko dziadka. Dziadek sypiał kamiennym snem, ale chrapał. I dziewczynie ciągle się wydawało, że ten dziadek za chwilę zza szafy wyjdzie. Dziadek nigdy nie wyszedł zza tej szafy, niemniej to, że tam coś się za tą szafą ruszało, spowodowało, że współżycie płciowe zostało tak zaburzone, tak głęboko znerwicowane, że po siedmiu latach, bo siedem lat żyli w tej sytuacji, stali się niezdolni do współżycia płciowego i zostali małżeństwem bezdzietnym. Ale to nie zawsze musi być dziadek w tym samym pokoju... To ma być pokój wyizolowany akustycznie, o co wcale nie jest tak łatwo w nowym budownictwie, i to musi być pokój, tak wyizolowany, że nie mamy żadnych wątpliwości, że nam tu za chwilę ktoś nie wejdzie, że mamusia wieczorem nie otworzy drzwi i nie spyta: O której was zbudzić? Czy zjecie z nami śniadanie? Ja nawet nie myślę konkretnie o sytuacji współżycia, w różnych sytuacjach jest to nie do przyjęcia. Powiedzmy żona zdobyła się wreszcie na intymną rozmowę z mężem i dotykają rzeczy bolesnych, bo chcą to rozwiązać. Ona sobie popłakuje w "mankiet" męża. I ma prawo, niech sobie popłakuje. Ale ona się boi popłakać, bo za chwilę wejdzie mama i co ona sobie pomyśli? Pewnie że mąż ją bije. Wobec tego we własnym niby mieszkaniu, domu, ona nie może sobie nawet popłakać bo nie ma tej swobody, tego komfortu, że nikt za chwilę nie wejdzie i nie będzie nam towarzyszył w naszej intymności. Zawsze młodym mówię: Nie wiem, jak to zrobicie, nie wiem, jak to zaaranżujecie, wznieście się na szczyty intelektu, na szczyty pomysłowości, na szczyty humoru, zaaranżujcie to tak, żeby rodzice wpadli sami na pomysł, by do tego waszego pokoju dorobić klucz i ofiarować wam klucz do waszego mini-mieszkania. Autentyczny klucz, który można przekręcić w drzwiach. No już takim minimum to jest klucz umowy, że my idziemy do rodziców powiedzieć wieczorem dobranoc, a potem nikt już do nas nie zagląda. Nie wszystkim, nie każdemu taka umowa wystarcza. Autentycznie najlepszy byłby "pomysł rodziców" - wręczamy wam klucz do waszego pokoju. Tu jest czasem i ten problem, że ten pokój był pokojem rodzinnym. On jest oddany z mieszkania, z bólem, bo w tym pokoju coś się tam robiło, jadało się, opowiadało bajki, nie wiem co tam jeszcze, może wisiał portret przodka. I teraz młodzi ludzie są wpuszczeni do pokoju, ale rodzice im mówią: Kochani, wy w tym pokoju mieszkajcie, ale wiecie co, ta szafa - niech ona tu stoi, ten portret dziadka - niech on koniecznie tutaj wisi. A jak będziecie malować, to koniecznie pomalujcie na żółto i pociągnijcie wałkiem w niebieskie różyczki, bo zawsze tak tutaj było. To jest autentyczna trudność rodziców, więc trzeba coś zrobić, żeby podjąć rozmowę: Kochani, bądźcie tak wspaniałomyślni i oddajcie nam ten pokój do końca i pozwólcie nam tutaj - nie wiem - fortepian na suficie postawić, bo mamy taką fantazję; żebyśmy wiedzieli, że to jest do końca nasze, że my możemy tutaj naprawdę czuć się jak u siebie. W jaki sposób to uzyskamy, to nie jest najważniejsze. Ważne, żebyśmy umieli to wyreżyserować i żeby nie było sytuacji takiej, że rodzice powiedzą: No tak, pewnie nas posądzają, że my im wejdziemy, będziemy ich okradać i nie wiadomo jeszcze co robić. A jak bardzo łatwo urazić rodziców. To co, wy się przed nami chcecie zamykać? A to chodzi również o takie sytuacje, zupełnie banalne, że wstaliśmy za późno, że nie zdążyliśmy posłać łóżka, że zostawiliśmy może przybrudzoną pościel, może przysłowiowe skarpetki "stojące" na środku dywanu. Wybiegliśmy z domu, ale wiemy, mamy pewność, że nam mamusia nie wejdzie. Jeśli mamusia wejdzie to wówczas te brudki przestają być nasze, my nie czujemy się u siebie. To jest problem pozornie mały, ale czasem trzeba się solidnie "napocić", by wszystko tak zaaranżować, by było naprawdę dobrze.
Nie może być sytuacji również możliwego kontaktu wzrokowego. W tych nowych mieszkaniach blokowych są te nieszczęsne drzwi z szybami. To zasłońmy jakąś ciężką makatką czy czymś tę szybę, żeby nawet nie było widać, kiedy się u nas pali światło, a kiedy się nie pali; żeby jak najbardziej ten pokój był namiastką naszego oddzielnego mieszkania.
Jest jeszcze inny bardzo ważny problem, ja go tutaj na pewno nie rozwiążę, ale chciałbym przed nim ostrzec. Zamieszkanie u rodziców stanowi ogromną pokusę, bo to mieszkanie jest wygodne, tanie i bardzo łatwo doprowadzić do takiej sytuacji, że skoro mamusia gotowała dla pięciu osób, załóżmy, to nie ma sprawy - ugotuje i dla szóstej. Co jej szkodzi dolać trochę wody do zupy, co jej szkodzi troszeczkę więcej chleba kupić itd. Co jej w końcu szkodzi wrzucić dwie pary skarpetek więcej do pralki czy jeszcze jedną koszulę. I my w chwili, kiedy powinniśmy zacząć nowe życie, my właściwie żyjemy tak samo. Marnują się ogromne zasoby energii młodych ludzi, którzy stając na swoim, na nowym, mogliby wiele rzeczy zrobić.
Jest trudnością zaczęcie prania, jeżeli dotychczas nigdy w życiu tego nie robiłem, czy robiłam. Jest trudnością zaczęcie gotowania, jeśli dotychczas byłem obsługiwany. Nawet posmarowanie chleba może być problemem, bo mamusia zawsze synkowi szykowała kanapeczki na drogę. To są konkretne trudności i my tego się z radością, i bez większych problemów nauczymy natychmiast po ślubie, natomiast nie nauczymy się tego tak łatwo po piętnastu latach, jak już dostaniemy własne mieszkanie. Po latach to będzie ciężarem i okazuje się, że ten ciężar nieraz się obraca przeciwko rodzicom. Im rodzice więcej robią za dzieci - Młodzi są, niech sobie pójdą do kina, przypilnujemy dziecka, niech sobie pójdą; zrobimy to... tamto itd. itd... - tym większe może być ich rozgoryczenie po latach. (...)
Następny problem - ingerencji rodziców w nasze życie. Robią to zwykle w najlepszej wierze, ale ta ingerencja powinna być bardzo, bardzo ograniczona. Znam sytuację taką, że teściowa - to było jeszcze parę lat temu, kiedy większość rzeczy się załatwiało, nie kupowało - załatwiała wszystko do domu. Żyjąc na tym świecie odpowiednio długo, miała odpowiednie znajomości. Nawet bez oglądania przez młodych kupiła im meble, umeblowała im pokój. W swoim mieszkaniu oddała im pokój i zadecydowała, w którym miejscu koniecznie musi stać ten kupiony przez nią tapczan. Oni chcieli go w innym miejscu ustawić, ale teściowa się na to nie zgodziła - w końcu ona kupiła tapczan i to jest jej mieszkanie. Wynikł z tego drastyczny konflikt.
Tam była dodatkowo trudna sytuacja, że nie było teścia, który być może - patrząc na to z boku - trochę by żonę wyhamował i powiedział: Ty, dajże im spokój, niech oni sobie ten tapczan ustawią jak chcą. Zabrakło dystansu. Ona była tak zaangażowana... Pewnie nocami myślała jak meble ustawić, jak ten tapczan, żeby było najlepiej. Wszystko w dobrej wierze. I wymyśliła być może najlepiej, ale niechby oni sobie wymyślili gorzej, lecz sami. Może by za jakiś czas wrócili do koncepcji mamusi i powiedzieli: Wiesz, mamo, ty od początku to naprawdę dobrze wymyśliłaś.
Rodzice, nawet nierzadko, ingerują w to, kiedy młodzi mogą sobie pozwolić na dziecko, a kiedy jeszcze nie. Coraz częściej jest sytuacja, że młodzi się pobierają i nie mają jeszcze środków do życia. Rodzice, dając im środki na życie, mówią: W porządku, my wam dajemy, ale żeby nie było dziecka. Można powiedzieć, że w jakimś sensie mają prawo, ale czujemy, jak daleko posunięta jest ta ingerencja.
Rodzice, teściowie powinni unikać wszelkich ingerencji w sprawy, z którymi mogliby sobie sami młodzi poradzić, a w szczególności podejmowania decyzji za młodych. Choćby rodzice podjęli decyzję mądrzejszą od młodych, nie mogą jej podejmować za nich. Nawet w sytuacji, gdy młodzi radzą się rodziców, jak mają coś zrobić, to rodzice powinni się zastanowić: Czy my im damy gotową odpowiedź, czy im tylko troszkę podpowiemy, czy też powiemy: spróbujcie sami dojść do tego. Na pewno jak sami podejmą decyzję, będą mieli z tego większą radość i na pewno te decyzje będą wartościowsze.
W swojej nadopiekuńczej miłości niestety bardzo często rodzice chcą wszystko załatwić za młodych, wiedząc jak jest lepiej, bo mają doświadczenie. Rzeczywiście, tak obiektywnie z boku patrząc, oni mogą wiedzieć, jak pewne rzeczy załatwiać, jak pewne rzeczy urządzać. Ale nie zdają sobie sprawy jak często w gruncie rzeczy wyrządzają młodym "niedźwiedzią przysługę". Rodzice nie tylko odbierają radość z podejmowania własnych decyzji, ale także utrudniają osiągnięcie pełnej dojrzałości wyrażającej się między innymi samodzielnością i odpowiedzialnością.
Jeżeli ci młodzi ludzie na razie gorzej sobie radzą niż ich rodzice, to jednak pewne rzeczy sobie poustawiają, a wspólnie przezwyciężając trudności, budują swoją więź. Wspólne przezwyciężenie trudności buduje więź. Jeżeli za nas rodzice porozwiązują wszystkie trudności, to "nie ma na czym" zbudować się prawdziwa więź między młodymi małżonkami.
Jacek Pulikowski
(z książki "Młodzi i miłość", Wrocław 1996)
|
|
|
|
|