Oaza I stopnia

(171 -kwiecień2010)

z cyklu "To lubię"

Białe żagle

Michał Szepietowski

Kilku studentów Politechniki wyszło po zajęciach na spacer nad Odrę. Mieli posiedzieć na trawie i troszkę odpocząć, ale nic z tego nie wyszło. Na rzece zobaczyli płynące jachty – urzekły ich piękne, mahoniowe kadłuby i wypełnione wiatrem białe żagle. Pobiegli za nimi jak zaczarowani. Pozostawione przez Niemców, jak zresztą wszystko w tym mieście, płynęły szybko i zgrabnie, zacumowały przy pomoście starej przystani. Tego dnia chłopcy zapisali się do klubu żeglarskiego.

Jednym z chłopców był mój Tata. Białe żagle zadecydowały też o moim istnieniu, bo rodzice poznali się właśnie w klubie żeglarskim. Jacht i żagiel jest dla mnie tak oczywisty jak każdy inny przedmiot codziennego użytku. Tato nauczył mnie wszystkiego - nie tylko żeglować, ale przede wszystkim być żeglarzem. Są rzeczy, których nie da się dowiedzieć z żadnej książki ani nauczyć na żadnym kursie.

Wiatr. Zjawisko przedziwne nieokiełznane, tchnienie ożywcze dla jachtu.  Z drugiej strony niszczycielska siła, której nie oprze się najmocniejszy żagiel, maszt czy kadłub. Wieje tam, gdzie chce, i można tylko lepiej lub gorzej wykorzystywać jego życiodajne dary.

Załoga. Zgrany organizm, którego głową jest kapitan, ożywcze tchnienie wiatru zamieniający na kurs i prędkość. To on posiada największą i najskuteczniejszą w działaniu wiedzę. Kieruje załogą, korzystając z jej zdolności. Każdy członek załogi słucha kapitana, bo wie, że to dla niego najlepsze. Ma zaufanie do jego wiedzy, czuje się bezpiecznie pod jego okiem. Kapitan tylko pozornie ma przywileje. Nie pełni wacht, nie gotuje, ma najlepszą koję, ale tak naprawdę jest w każdej chwili na zawołanie załogi. Można go obudzić, choć może nie spał od trzydziestu godzin i dopiero co zasnął. Można go zawsze zapytać, co robić. Można się z nim nie zgadzać, ale posłusznie wykonuje się, co poleci.

Jacht. Świątynia, o której piękno i doskonałość dba każdy żeglarz. Od jego stanu zależy, czy wiatr będzie ożywczym tchnieniem, czy niszczycielską siłą. Jego doskonały stan i porządek jest chlubą całej załogi.

Żeglarstwo uczy mnie szacunku dla sił natury, rozpoznawania granic własnych możliwości. Ten szacunek to świadomość, że gdy główki portu pozostają za rufą jachtu, którego jestem kapitanem, to to, czy wrócimy do domu, zależy… Czy naprawdę tylko ode mnie? No tak, jestem zdany na siebie, na wytrzymałość sprzętu, na dokładność pomocy nawigacyjnych, na każdego członka załogi. Ale to wszystko może nie wystarczyć. To Pan Bóg, który objawia się w łaskawości lub kaprysach pogody, jednym pozwala dotrzeć do portu, a innym nie. I choć statystyki wypadków świadczą, że najłatwiej zginąć na jezdni, a bardziej prawdopodobne niż to, że utopię się po wypadnięciu za burtę, jest to, że utopię się w studni, to jednak tutaj najbardziej odczuwa się tę prawdę, że jeśli Pan tak zechce, to moje najlepsze umiejętności na nic się zdadzą. Ale o tym to myśli tylko kapitan… 

W żeglarstwie pociąga mnie nie smak niebezpieczeństwa, tylko wolności. To dziwna wolność, bo rzadko plany są urzeczywistniane w całości, a próby spełnienia ich na siłę zazwyczaj kończą się kłopotami. Pewnie dlatego nikt nie wpisuje w dzienniku jachtowym portu docelowego. Ta rubryka wypełniana jest dopiero, gdy jacht stoi na cumach. Oczywiście, planuje się trasę, manewry, ale poddaje się łaskawości żywiołów. I w tym właśnie realizuje się, o dziwo, poczucie nieograniczonej wolności, bo żywioł okazuje się łaskawszy od kapryśnych silników i innych tego rodzaju kopcąco-warczących wynalazków. 

Jak każda pasja czy hobby żeglarstwo jest w stanie pochłonąć nieograniczoną ilość czasu i pieniędzy, i łatwo może przekształcić się w przejaw egoizmu w czystej postaci. Jest niebezpiecznie uzależniające. Muszę uważać, żeby nie zapanowało nade mną, nie zabrało mi dzieci, żony, mieszkania… Na szczęście, oni też połknęli bakcyla. No, może z wyjątkiem mojej żony, bo ona jakby miała troszkę przeciwciał. Co roku jednak bakcyl zwycięża…

Chyba nigdy nie zrozumiem samotnych rejsów dookoła świata, bez zawijania do portów. Wyczyn był dla mnie symptomem młodości, który zakończył się wraz założeniem rodziny. Dlatego nie mam na swoim kącie ani tak zwanych sukcesów żeglarskich, ani wysokich stopni, a tylko niezbędne minimum. Nie da się zresztą tego wszystkiego pogodzić z byciem członkiem Ruchu Światło-Życie. Wypływanie tak zwanych „godzin”,  szkolenia na kolejne patenty, domagają się urlopu, do którego pierwsze prawo mają przecież rekolekcje.

Jesteśmy dziwnym znakiem w świecie żeglarzy. Na pokładzie nie ma alkoholu – kto by w to uwierzył?! Rejs jest planowany pod kątem niedzielnej Eucharystii (najlepiej mieć w załodze księdza, he he, wiele problemów odpada). 

Mam wielkie marzenia o własnym jachcie i nieograniczonej wędrówce po świecie, które czekają na „kiedyś tam”. Na razie to dobry sposób na spędzenie wakacji z żoną i dziećmi, i tak pozostanie, dopóki one nie dorosną. A potem… Któż to wie?