Kościół szukający drogi

(204 -marzec -kwiecień2015)

Blaski i cienie soborów

ks. Stanisław Adamiak

To życzliwość cesarza umożliwiła po raz pierwszy zgromadzenie się biskupów z terenów całego państwa, gdyż to on pokrył im koszty podróży, zakwaterowania i wyżywienia

W 451 roku w Chalcedonie (niedaleko Konstantynopola, ale już na azjatyckim brzegu Bosforu) ojcowie czwartego soboru powszechnego sformułowali dogmat o tym, że „jednego i tego samego Chrystusa Pana, Syna Jednorodzonego należy wyznawać w dwóch naturach, bez zmieszania, bez zmiany, bez rozdzielania i rozłączania”. 

Skoro w naszym Panu istnieją dwie natury, boska i ludzka, których relacje między sobą tak trudno zrozumieć, nie należy się dziwić, że także w Jego Kościele te dwa elementy się przenikają. Bardzo dobrze to widać w historii soborów. Pamiętamy o nich z reguły z uwagi na ich znaczenie dla formułowania nauki Kościoła, wierzymy w pomoc Ducha Świętego, który oświecał zgromadzonych biskupów, ale równocześnie wiemy o różnych bardzo ludzkich czynnikach i sprawach, które wpływały na takie, a nie inne wyniki obrad.

Czymś, co może szokować dzisiejszego katolika jest to, że pierwsze siedem soborów (czyli te, które są uznawane przez nas i przez prawosławnych – ale już nie przez tzw. starożytne Kościoły Wschodnie, np. Koptów i Ormian) było zwoływanych przez władzę świecką. Oczywiście całkowitą nieprawdą jest powtarzające się w lekturach pokroju „Kodu Leonarda da Vinci” stwierdzenie, że to dopiero na soborze w Nicei (nie we Francji, ale w dzisiejszej Turcji, też niedaleko Konstantynopola!) w 325 roku na rozkaz Konstantyna Wielkiego ogłoszono Jezusa Bogiem, ale faktycznie to życzliwość cesarza dla nowej religii umożliwiła po raz pierwszy zgromadzenie się biskupów z terenów całego państwa, gdyż to on pokrył im koszty podróży, zakwaterowania i wyżywienia.

Cesarze pierwszego tysiąclecia byli często szczerze zainteresowani teologią i brali udział w różnych sporach doktrynalnych. Ponieważ zaś poza argumentami biblijnymi dysponowali argumentem siły, ich poglądy często zostawały ostatecznie (choć nie zawsze) akceptowane. Wspomniany już Sobór Chalcedoński mógł się odbyć dzięki… wypadkowi na polowaniu (ze skutkiem śmiertelnym), któremu uległ w 450 roku sympatyzujący z monofizytyzmem cesarz Teodozjusz II. Rok wcześniej pod jego presją odbył się sobór w Efezie, który przeszedł do historii z uwagi na dokonywane tam akty przemocy jako „sobór zbójecki”. Papież Leon Wielki nie zaakceptował decyzji soboru (negujących dwie natury w Chrystusie), cesarz (nie)szczęśliwie spadł z konia, na tron wstąpiła jego siostra (o poglądach ortodoksyjnych) – i mamy dogmat chalcedoński.

Z pałkami na sobór

Dwadzieścia lat wcześniej w Efezie odbył się sobór akceptowany przez wszystkich (z wyjątkiem nestorian). Pamiętamy o nim, bo uroczyście ogłosił dogmat o Bożym Macierzyństwie Maryi. Towarzyszyły temu procesje mieszkańców miasta i ogólna radość – tyle wersja oficjalna. Mniej się pamięta o tym, że zarówno presja mieszkańców, jak i agresywnch grup mnichów przybyłych z Egiptu wprowadzały klimat daleki od swobodnej wymiany poglądów, a sam sobór właściwie zakończył się ogromnym rozłamem w Kościele, zażegnanym dopiero dwa lata później po długiej wymianie listów „wyjaśniających” pomiędzy patriarchami Aleksandrii Egipskiej i Antiochii Syryjskiej.

Presja wojska nie była jednak zawsze decydująca. Gdy w 786 roku cesarzowa Irena zwołała sobór do Konstantynopola, by przywrócić ortodoksję po okresie ikonoklazmu (walki z obrazami), żołnierze stołecznego garnizonu, wierni pamięci poprzednich cesarzy (ikonoklastów) wkroczyli do kościoła i rozpędzili zgromadzonych biskupów. Cesarzowa nie dała się jednak zastraszyć, wysłała żołnierzy ze stolicy na front i zwołała następny sobór do Nicei. Tym sposobem udało się w 787 roku oficjalnie przywrócić kult obrazów.

„Duch Święty i my”

Opis tzw. soboru jerozolimskiego w Dziejach Apostolskich kończy się słynnym dekretem rozpoczynającym się od słów „Postanowiliśmy, Duch Święty i my…”. Jako chrześcijanie wierzymy, że to Duch Święty kieruje Kościołem i nie dopuszcza do tego, by zakorzeniły się w nim błędne przekonania. Wspomniany fragment biblijny przypomina nam jednak, że nawet najważniejsze zasady są formułowane nie przez samego Ducha Świętego, ale przez „Ducha Świętego i nas”. Pytanie, które powraca od dwóch tysięcy lat brzmi: kim są ci „my”?

Sprawa była jasna, dopóki żyli Apostołowie, ale szybko po ich śmierci ich rolę przejęli ich następcy – biskupi. Pierwsze synody1 zbierały się jeszcze w czasach prześladowań i rozstrzygały o ważnych kwestiach, zwłaszcza w sytuacjach konfliktów wewnątrzkościelnych. Na zebranie się wszystkich biskupów trzeba było czekać na wspomnianego już cesarza Konstantyna. Sobory z reguły były odpowiedzią na jakiś problem, herezję, trudną sytuację. Klasycznym przykładem jest sobór w Konstancji (1414-1418), który zakończył Wielką Schizmę Zachodnią (trzech papieży). Dodajmy, że sobór ten został zwołany na życzenie cesarza, a jedną z jego uchwał, niezaakceptowanych później przez papieża, było uznanie się soboru za najwyższą władzę w chrześcijaństwie.

To uznanie danego zgromadzenia przez papieża pozostaje do dziś rozstrzygającym kryterium ważności soboru. Czasem trwało to jakiś czas, jak np. w przypadku II Soboru Konstantynopolitańskiego (553 r.), kiedy to zgromadzeni biskupi zatwierdzali wszystko, co proponował cesarz Justynian (teolog-amator, przekonany o swoich talentach w tej dziedzinie), a chwiejnego papieża Wigiliusza do zaakceptowania tego wszystkiego przekonano przemocą.

II Sobór Konstantynopolitański to niejedyny przykład soboru zwoływanego właściwie tylko po to, by „przyklepać” to, co było już przygotowane wcześniej – w tym przypadku przez cesarza, częściej przez papieża. Jednak czasami i w takich przypadkach okazywało się, że zgromadzenie się biskupów ma sens i coś może zmienić. Dyskusje na I Soborze Watykańskim (1869-1870) doprowadziły do dużo dokładniejszego zdefiniowania dogmatu o nieomylności nauczania papieskiego, a II Sobór Watykański (1962-1965) rozpoczął się od odrzucenia gotowych projektów uchwał przygotowanych przez kurię rzymską.

Na tym ostatnim soborze dużą rolę odegrał doradca jednego z włoskich biskupów, ks. Luigi Dossetti, który jeszcze kilkanaście lat wcześniej był czynnym politykiem i uczestniczył w pracach nad stworzeniem konstytucji Republiki Włoskiej. To on uświadamiał ojców soborowych (którzy przecież nigdy nie zasiadali w parlamencie!), jaką wagę mają tak pozornie błahe sprawy jak regulamin i porządek obrad, rola przewodniczących obrad, znaczenie komisji przygotowawczych. Do dziś myśląc o soborze, mamy przed oczyma przede wszystkim obraz zgromadzeń plenarnych w bazylice św. Piotra, tymczasem większość prac odbywała się właśnie w tych komisjach, a także w mniej formalnych spotkaniach wieczornych oraz w zaimprowizowanych po bokach bazyliki barach kawowych, które dostojni ojcowie soborowi ochrzcili mianem: „Bar Jona” i „Bar Abbas”.

Blaski i cienie

Trudno sobie wyobrazić dzisiejszy Kościół bez decyzji wielkich soborów – Nicei, Chalcedonu, Trydentu czy Vaticanum II. Powiedzmy sobie jednak też szczerze, że braku II Soboru Konstantynopolitańskiego, V Soboru Laterańskiego czy soboru w Vienne pewnie byśmy specjalnie nie zauważyli. Nie wszystkie sobory kończyły się „sukcesem”. Decyzje niektórych z nich pozostały martwą literą, np. zakaz używania kuszy i łuków (Lateran II – 1139 r.) czy nakaz używania łaciny w liturgii (Vaticanum II). Sobór nie kończy się bowiem z chwilą jego rozwiązania, o jego roli w historii decyduje najbardziej to, co się dzieje potem, z jak jest wcielany w życie. Dobrym przykładem jest tu Sobór Trydencki, którego znaczenie bierze się nie tylko z samych jego decyzji i postanowień dotyczących reformy Kościoła, ale z konsekwencji i determinacji, z jaką były wcielany w życie.

Na każdej niedzielnej mszy świętej wyznajemy naszą wiarę, wypowiadając słowa Credo. Co bardziej zorientowani wiedzą, że to Credo nicejskie (od soboru z 325 r.), jeszcze lepiej zorientowani wiedzą, że nicejsko-konstantynopolitańskie (od soborów z 325 r. i 381 r.). Wyznajemy wiarę w „jeden, święty, powszechny  i apostolski Kościół”. Ale pamiętajmy, że ten Kościół jest Oblubienicą Chrystusa, w którym – bez zmieszania i bez rozdzielenia, jak uczy Sobór Chalcedoński – obecne są dwie natury, boska i ludzka. Tak więc Kościół jest równocześnie rzeczywistością boską i ludzką, i do zrozumienia spraw boskich może dochodzić wtedy, gdy pomoc Ducha Świętego towarzyszy mu pośród ludzkich niedoskonałych starań, a czasem sporów, kłótni czy nawet rękoczynów.