Rzym

(162 -styczeń2009)

z cyklu "Wieczernik Domowy"

O wspólnym decydowaniu

Krzysztof Janowski

Chcielibyśmy, aby w małżeństwie była prawdziwa wspólnota między małżonkami. Aby już nie byli dwoje a jedno. Pięknie to brzmi. Gdzieś w naszych sercach mamy to pragnienie. Tylko jak realizować tę jedność w życiu?

Można spróbować górnolotnie rzec, że wszystko nie jest teraz moje a nasze. Może to jednak doprowadzić do sytuacji jak w poniższym dowcipie.

Żona skarży się mężowi, że na wszystko mówi moje. „Mój dom, mój samochód, mój telewizor. A przecież oni są małżeństwem, więc wszystko ma być wspólne, ma być nasze”. Mąż mówi: „Dobrze kochanie. To nie wiesz gdzie są nasze kalesony?”

No właśnie. Jak to jest z tym „moje” i „nasze”? Tym razem chciałbym rozważyć to w kontekście podejmowania decyzji, w kontekście zgadzania się na coś, podejmowania jakichś zadań.

Na ostatnich rekolekcjach, gdy mówiliśmy o tym, że chrześcijanie są powołani do działania na zewnątrz to pojawił się wątek, w jaki sposób małżeństwo chrześcijańskie może podjąć się czegoś. Załóżmy, że jest tylko jedno z małżonków i ktoś pyta: „Poprowadzicie rekolekcje oazowe?”. No i w zasadzie mogą paść trzy rodzaje odpowiedzi:

  • nie
  • tak
  • muszę skonsultować to z współmałżonkiem i damy odpowiedź.

Często ta ostatnia odpowiedź świadczy o trosce o rzeczywiste współdecydowanie. Bo jaki wpływ na decyzję ma małżonek, za którego już zdecydowano (zwłaszcza gdy przyjęto za niego jakieś zobowiązanie). Może się zgodzić, albo być tym złym, który odmówił, chociaż żona czy mąż się zgodzili. Trudno też powiedzieć, że może współdecydować osoba w innej sytuacji. Załóżmy, że teoretycznie decyzja jest nie podjęta, bo małżonek powiedział, że musi zapytać drugiego, ale potem przedstawiając współmałżonkowi sprawę mówi: „Ja chciałbym się zgodzić. A jeśli Ty się nie zgodzisz, to będę miał do ciebie o to wielki żal do końca życia”.

Na pewnych rekolekcjach prowadząca je para dzieliła się swoim doświadczeniem. Żona mówiła, że był taki czas w ich życiu, gdy ona chciała robić wiele rzeczy a mąż nie. I ona go „przymuszała” do takich dobrych, pobożnych rzeczy, albo robiła je sama bez oglądania się na męża. Aż pewnego dnia przyśnił się jej Pan Jezus. Ona biegnie do niego, a On odwraca się i pyta: „A gdzie twój mąż? Tak pędzisz do mnie, że nie widzisz najważniejszych osób w twoim otoczeniu. Przyprowadź również go do mnie”. Od tego czasu, jak wspominała ta pani, stara się w wielu sprawach „czekać na męża” i pomagać mu w dojrzewaniu do dobrej decyzji.

Czy to oznacza, że zawsze nie możemy w takiej sytuacji odpowiedzieć, a wszyscy którzy od razu mówią „tak – zgadzamy się”, to nadużywają zaufania współmałżonka? Myślę, że nie. Bo przecież żyjąc ze sobą jakiś czas wiemy, na co współmałżonek z chęcią się zgadza, a przed czym ma opory. Być może też ustaliliśmy sobie jakąś regułę życia i np. zgodziliśmy się akceptować takie prośby w każdej możliwej sytuacji. Tylko powinna to być prawdziwa wiedza. Musimy o tym rozmawiać i upewniać się, że robimy dobrze, a nie narzucamy naszą zgodę współmałżonkowi.

Walter Trobisch w jednej ze swoich książek pisze o małżeństwie, w którym mąż podejmuje te najważniejsze decyzje, a żona te drobne, codzienne. Ale gdy  autor pyta żony, co to znaczy, to słyszy, że mąż podejmuje decyzję na co przeznaczyć najbliższą wielkopostną jałmużnę, czy na kogo głosować w nadchodzących wyborach, a ona takie drobne decyzje jak „czy kupić nowy samochód” albo „gdzie pojechać w tym roku na wakacje”. I po takim przedstawieniu sprawy było już dla niego jasne, dlaczego w tym małżeństwie żona narzekała na małe zaangażowanie męża w życie domu.

Podobnie Jacek Pulikowski, który w swojej książce „Warto być ojcem” pisze, iż często kobiety skarżą się, że mąż nic nie chce robić w domu, że jest skrajnie nieodpowiedzialny. Ale na pytanie „A co Pani powierza jego odpowiedzialności?” słyszy odpowiedź „No nic, bo nie mogę”. Jak słusznie zauważa „… on nigdy nie stanie się odpowiedzialny” za taki dom i kółko się zamyka.

Myślę, że inni ludzie, a zwłaszcza mężczyźni, chcą uciekać, gdy nie mają żadnego wpływu na to co się dzieje. Gdy nie mogą współdecydować o tym jak ma wyglądać ich dom, ich codzienne życie. Jeśli więc zależy nam na naszych małżeństwach, na tym aby dom nie stał się tylko noclegownią, hotelem… to pozwólmy innym domownikom też decydować o tym. Pozwólmy na to mężowi, żonie. Pozwólmy też w miarę dojrzałości na współdecydowanie o tym naszym dzieciom. Myślę, że to pozwoli na budowanie naszego „my”.