Chrześcijanin w społeczeństwie

(209 -marzec -kwiecień2016)

Wyzwolić świadków

ks. Adam Skociński

Skolonizowana mentalność jest powodem słabości chrześcijan i w efekcie – słabości Kościoła

„Agnosce oh cristiane dignitatem tuam!” (Poznaj swoją godność, chrześcijaninie). Papież Leon Wielki tymi słowami przemawiał podczas homilii na Boże Narodzenie piętnaście wieków temu. 

Stałeś się uczestnikiem Boskiej natury, porzuć więc wyrodne obyczaje dawnego upodlenia i już do nich nie powracaj. Pomnij, jakiej to Głowy i jakiego Ciała jesteś członkiem. Pamiętaj, że zostałeś wydarty mocom ciemności i przeniesiony do światła i królestwa Bożego. 

W ten sposób pouczał nie tylko zebranych wówczas, ale także nas – chrześcijan XXI wieku. Także my musimy znać swoją godność, być dumni z naszego chrześcijańskiego powołania i w naszych czasach, w społeczeństwie w którym żyjemy dawać świadectwo jako chrześcijanie. 

Abp Stanisław Gądecki w homilii podczas Mszy Krzyżma w 2012 roku doskonale zdiagnozował trudności, które występują na tym polu. Odwołując się do artykułu z „Frondy" stwierdził, że chrześcijańska Europa została skolonizowana przez kulturę laicką.

Autor artykułu wspomina historię, z jaką zetknął się podczas pobytu na Białorusi. Dwóch białoruskich chłopów szło pieszo ze wsi do miasta, rozmawiając ze sobą po drodze po białorusku. W momencie, gdy tylko przekroczyli granicę miasta, natychmiast przeszli na język rosyjski, chociaż do ich rozmowy nie przyłączyła się żadna nowa osoba. Zapytani, dlaczego tak zrobili, odpowiedzieli: „Po białorusku to my możemy sobie rozmawiać u siebie na wsi, a w mieście trzeba rozmawiać po miastowemu, to znaczy po rosyjsku". Nic więc dziwnego, że w stolicy Białorusi mówi na co dzień po białorusku zaledwie kilka procent mieszkańców. 

Nominalni chrześcijanie przypominają owych białoruskich chłopów. Gdy wkraczają w przestrzeń publiczną, porzucają sposób myślenia i postępowania charakterystyczny dla własnej religii i przejmują obce wzorce. Mało tego, są z tego dumni. 

Abp Gądecki przywołał przykład z polityki, gdy osoba wybrana na wysoki urząd w naszej Ojczyźnie oświadczyła, że kiedy tylko

przekracza próg swojego urzędu, pozostawia za sobą swoje chrześcijaństwo. To właśnie porażający przykład skolonizowanej mentalności chrześcijańskiej. Tego typu postawa – rugująca religię ze sfery publicznej w prywatność – sprawia, że choć w Europie przeważają ludzie, którzy nazywają się chrześcijanami, to kiedy faktycznie nadchodzi moment składania świadectwa – pozostaje ich niewielu. 

Skolonizowana mentalność jest zatem powodem słabości chrześcijan i w efekcie – słabości Kościoła. Nawet ludzie, którzy sami nazywają się chrześcijanami gdy 

słyszą w mediach, że Kościół powinien coś zrobić, to niemal automatycznie adresują te uwagi do biskupów i księży, czyli nie identyfikują się z Kościołem. Kościół traktowany jest przez nich jako instytucja zewnętrzna. Tym samym dzisiejsi „chrześcijanie" reprezentują laicki sposób widzenia, gdzie religia jawi się jako rzeczywistość mieszcząca się obok ich życia. Mało tego, proces ten zaszedł tak daleko, że wielu chrześcijan nie ma już nawet pojęcia, iż myśląc o własnej religii, posługują się obcymi tejże religii kategoriami. Większość nominalnych chrześcijan w Europie przyjęła – często nieświadomie – kształt charakteryzujący plemiona kulturowo podbite. Lud Boży stał się ludem skolonizowanym. 

To szokująca i niezbyt optymistyczna konkluzja. Podobnie pisał Sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki: 

Niestety, tylu chrześcijan współczesnych zatraciło zdolność dawania świadectwa. Ich świadectwo jest słabe i dzięki temu coraz więcej ludzi ochrzczonych wprawdzie, przestaje być chrześcijanami i dzięki temu tylu ludzi w świecie współczesnym nie słyszało jeszcze o Chrystusie. Ktoś obliczył, że w tradycyjnych środowiskach chrześcijańskich trzeba około tysiąca chrześcijan świeckich i czterech duchownych, aby jednego człowieka w ciągu roku przyprowadzić do Chrystusa. Dlaczego tak jest? (ks. Franciszek Blachnicki, „Wiara a świadectwo Ducha Świętego). 

W przeciwieństwie do ludów kolonizowanych niegdyś w Nowym Świecie czy na Czarnym Lądzie, problem leży nie tyle w nagłej inwazji lepiej rozwiniętej cywilizacji, lecz w naszych sercach. To chyba jednak dobra wiadomość! O ile Indianie nie mogli zapobiec napływowi białych kolonizatorów o tyle my możemy (musimy!) przemieniać nasze serca, aby nie uległy ateistycznej kolonizacji. Niewątpliwie polem walki są nasze dusze. Dzięki sakramentom nie jest to jednak pole puste i jałowe, ale „zajęte” przez Króla Królów i Pana Panów – Jezusa Chrystusa! Czas jubileuszu chrztu i Rok Miłosierdzia może być najlepszą okazją, aby na nowo odkryć nasze korzenie i siłę, która została zaszczepiona przez Sakrament Chrztu w nas samych. Poznać swoją godność! Ks. Franciszek pisał: 

Możemy kogoś zapytać: co uważasz za najważniejsze przeżycie w swoim dotychczasowym życiu? Jeżeli usłyszymy odpowiedź: najważniejszym przeżyciem w moim dotychczasowym życiu było poznanie Chrystusa i przyjęcie Go jako mojego Pana i Zbawiciela, jeżeli usłyszymy taką odpowiedź, możemy postawić wtedy drugie pytanie: co – twoim zdaniem – najlepszego możesz uczynić dla drugiego człowieka, aby mu pomóc? Jeżeli wtedy otrzymam odpowiedź: mogę pomóc temu człowiekowi do tego, żeby i on poznał Chrystusa i przyjął Go jako swojego Pana i Zbawiciela, to o takim człowieku, który tak mówi, można powiedzieć: on jest naprawdę chrześcijaninem, bo dla niego najważniejszą sprawą życia jest Chrystus, przyjęcie Chrystusa i dzielenie się z innymi radością z przyjęcia Chrystusa. 

Taki człowiek nie został skolonizowany. Ma jasną świadomość własnej godności. Jest dumny z tego, że jego wspólnotą jest jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół. Identyfikuje się z nią i przeżywa w świetle wiary jej radości i smutki, słabości i momenty chwały. Z troską patrzy na problemy z jakimi się zmaga i chlubi się z przejawów niebieskiej chwały odbijających się w postaciach świętych i błogosławionych wszystkich wieków. 

Jeśli ktoś zauważa, że jego serce ulega kolonizacji, warto aby korzystał z środków, które mamy w zasięgu ręki. Bardzo starą i uświęconą przez Tradycję Kościoła jest praktyka czytania żywotów świętych. „Pamiętajcie o swych przełożonych którzy głosili wam słowo Boże, i rozpamiętując koniec ich życia, naśladujcie ich wiarę! Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także na wieki. Nie dajcie się uwieść różnym i obcym naukom” (Hbr 13,7-10). Każda książka, która przedstawia życie jakiegoś świętego, zostawia w duszy ślad, nowy powiew nadziei, że i ja mogę być świętym. Wobec ogromu złych wiadomości, które napawają tylko lękiem i pustką, wobec terabajtów informacji o wojnach, kataklizmach i aktach terroru, warto zadbać o dobrą lekturę. Nie ma to służyć jedynie dobremu samopoczuciu, ale może pomóc w konsekwentnym i radosnym dawaniu świadectwa. Może tego najbardziej teraz świat potrzebuje. A może także oczekuje, choć wydaje się krzyczeć inaczej. Ci sami ludzie, którzy mówią o Kościele „oni”, wymagają od chrześcijan większej przejrzystości, wierności i miłości niż sami są w stanie realizować. 

Czy jesteśmy gotowi na świadectwo? Każdy sam musi odpowiedzieć na to pytanie. Nie ulegajmy postmodernistycznej atrofii wartości ani klimatowi dekadenckiego pesymizmu. W naszym życiu nie brakuje przecież świętości i znaków obecności Pana Boga. Tyle dobrych owoców życia Ewangelii zostało zapomnianych, a może raczej zepchniętych na margines codziennego życia. Wystarczy na nowo odkryć to co Pan Jezus przyniósł na świat, a Kościół przechował przez wieki. Wystarczy na nowo zafascynować się świętością w najpełniejszym tego słowa znaczeniu, aby promieniowała na życie nasze i tych, do których Pan Jezus nas posyła. Świętości często kojarzonej – jak pisał C.S. Lewis w przedmowie do swojej książki „Listy starego diabła do młodego” – z oziębłymi chórami „z rajskiej atmosfery towarzyskiej przy herbatce”. W szkole, pracy, parafii (także!), na ulicy… Ludzie wszędzie potrzebują i oczekują naszego chrześcijańskiego świadectwa życia Ewangelią! Wiarygodnego i szczerego, przepełnionego radością, której świat dać nie może. Takie właśnie świadectwo możemy dać my – chrześcijanie nieskolonizowani. Znający własną godność.